Największy łobuz polskiego boksu - Rafał Jackiewicz

Historia tak nieprawdopodobna, że nigdy nie przypisałbyś jej zawodowemu sportowcowi. Może nie jest medialny jak Michalczewski czy Gołota, ale to jeden z bardziej aktywnych polskich pięściarzy. Właśnie wydał książkę, w której opisuje swoje przygody. Czyta się to jak kronikę kryminalną z mnóstwem kobiet, alkoholu, narkotyków, rozbojów i wszystkiego, co atlecie nie przystoi.
jackiewicz.jpg

Dziennikarze uwielbiają go za jego bezpośredniość i nie owijanie w bawełnę (dał temu przykład w wywiadzie dla CKM.PL). Miał nóż wbity w serce, walczył się na kacu, bił sędziego, mafia z reklamówką na głowie wywoziła go do lasu. Na podstawie tej książki mógłby powstać dynamiczny, dramatyczny, ale i zabawny scenariusz. Poznajcie kawałek historii Rafała Jackiewicza, a na pewno sięgniecie po jego książkę „Życie na ostrzu noża”.

Fragmenty książki "Życie na ostrzu noża":

"Porwanie:
Jak zapowiedzieli, tak zrobili i po haracz przyjechali następnego dnia. Było koło dziewiętnastej. Czterech typów z Mińska i czterech z Siedlec. Tych z Mińska znałem. Akurat skończyłem zmywać i sprzątałem za barem, kiedy podjechali. Wyszedłem do nich przed bar. Trzem naszym ochroniarzom kazałem zostać w środku. Otoczyli mnie. Nawet tego dobrze nie pamiętam, podobno dostałem w szczękę z partyzanta. Ocknąłem się, jak nieśli mnie za ręce do samochodu. Próbowałem się wyrwać, ale kiedy się zorientowałem, że nie dam rady, rzuciłem tekst, żeby mnie puścili i będzie po sprawie, ale oczywiście na to nie poszli. Zaczęli mnie ładować do samochodu. Wierzgałem jak dziki kot. Nie dali rady wciągnąć mnie we dwóch do auta, więc podbiegł trzeci i zdzielił mnie kastetem w tył głowy. Zamroczyło mnie. Poczułem ciepło i mokro na szyi i plecach – krew spływała mi z rozciętej głowy. Dopiero wtedy udało im się wepchnąć mnie do fury. Ruszyli z piskiem. To była stara biała mazda 323, chyba z 1990 roku. Ta bryka należała do gościa, który siedział z dychę za różne sprawy. Jak wyszedł, gdzieś koło 2012 roku, i spotkał mnie na ulicy, to przeprosił za to wszystko…

We czterech wywieźli mnie ze 20 kilometrów za Mińsk, do miejscowości za Stanisławowem. Większość trasy zapamiętałem, bo reklamówkę założyli mi na głowę dopiero, gdy zjeżdżaliśmy z asfaltu. Nie wiedziałem jednak, gdzie jestem, dopiero potem odtworzyłem trasę. Całą drogę normalnie ze mną rozmawiali. Podczas krótkiego postoju usłyszałem, jak zastanawiają się, co ze mną zrobić. Żartowali, że mnie zabiją i zakopią. Szyba z tyłu była otwarta, więc jeden z nich podszedł i uderzył mnie w twarz.

– Kurwa, jeszcze nigdy nie dałem w ryj kickbokserowi – zaśmiał się.

Rzuciłem wtedy, że z każdym z nich mogę tu i teraz się bić. Z każdym po kolei. Nie przystali na tę propozycję. Kiedy zdjęli mi reklamówkę z głowy, okazało się, że jesteśmy w lesie. Zobaczyłem stary, sparciały drewniany domek. Obok było szczere pole, a wokoło las. Weszliśmy do chaty. W środku związali mi ręce i nogi białym sznurkiem do snopowiązałki.

– Chcesz kokainy? – zapytał jeden.
– Nie, dziękuję. Ja tylko wódka i ogórki – odpowiedziałem. Tej zasady trzymam się zresztą do dziś…

Położyli mnie na starym tapczanie i przykryli kocem, bo było zimno, na zewnątrz leżał śnieg, a w chacie hulał wiatr. Miałem wtedy na sobie golf, który zalała krew sącząca mi się z rozbitej głowy. Rana na szczęście przyschła. Zostawili mnie z jednym typem i we dwóch pojechali do Mińska zorientować się, czy na mieście mówi się o porwaniu. Minął jakiś czas. Nie wiem dokładnie ile, godzina, może dwie. Poczekałem, aż gość, który mnie pilnuje, uśnie. Nie działałem jakoś raptownie, bo całą drogę myślałem tylko o tym, kiedy odbiją mnie koledzy. Po głębszej analizie doszedłem jednak do wniosku, że to może potrwać, a moja sytuacja nie jest fajna i w sumie wszystko może się wydarzyć. Nawet najgorsze. Muszę więc uciekać. Ręce miałem związane z przodu. Dzięki temu udało mi się w końcu poluzować sznurek i rozwiązać go. Z nogami poszło już szybko. Rozejrzałem się i upewniłem, że pilnujący śpi. Leżał na piętrowym łóżku, na dole. Na górze położył kurtkę. Mocno się wystraszył, kiedy mnie zobaczył. Nie miał żadnej broni i musiał sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji.

– Biorę twoją kurtkę i spierdalam. Chcę żyć – powiedziałem mu.
– No co ty, poczekaj. Oni ci nic nie zrobią. Niedługo tu będą. Wszystko będzie w porządku.
– Wiesz, że powinien cię najebać? Spadam.

Może i ta gadka brzmi głupio i nie przypomina dialogów z fajnych filmów, ale tak to wyglądało. Nic na to nie poradzę…

Zabrałem jego kurtkę i wyszedłem. Do dziś pamiętam, że to była czarna ortalionowa kurtka z misiową podpinką, szarym kołnierzem. Ponieważ przywieźli mnie z reklamówką na głowie, zupełnie nie wiedziałem, dokąd iść. Dookoła las, na szczęście ciemność mocno rozrzedzał leżący śnieg. Było pewnie koło północy. Ruszyłem przed siebie pierwszą drogą, którą napotkałem. Błądziłem trochę. Było mi zimno w łeb. W końcu trafiłem na jakiś dom. Świeciło się w oknie, a przed budynkiem stały dwa samochody. Zapukałem i spytałem, czy mogę skorzystać z telefonu. Akurat była tam impreza. Mój rozwalony łeb niespecjalnie pomagał w nawiązaniu pozytywnej konwersacji. Sięgnąłem do kieszeni i okazało się, że mam nawet jakieś drobne. Powiedziałem, że zapłacę za ten telefon. Jakaś kobieta zainteresowała się moim wyglądem. Grzecznie wytłumaczyłem jej, że miałem wypadek, dlatego proszę o możliwość wykonania jednego telefonu. Na to pojawił się jakiś typ, który stanowczo odmawiał. Bo on nie wie, co, dlaczego, jak i gdzie. Był bardzo nieprzyjemny. Pamiętam, że mocno mnie zdenerwował i w pierwszej chwili nawet chciałem mu przyłożyć, ale rozsądek wziął górę. Bardzo mi przecież zależało, żeby zadzwonić. Pogadałem jeszcze trochę, starając się być miły i przekonujący, i udało się. Facet wziął ode mnie pieniądze i pozwolił zadzwonić.

– Będę naprzeciwko niebieskiego sklepu – mówię moim koleżkom.
Usłyszałem, jak nasz herszt mówi:
– Kurwa, nigdzie nie jadę. Wpierdolili mu porządnie i kazali zadzwonić. Przyjedziemy, a oni mnie zajebią.
– Rafał by tego nie zrobił. Czekaj, już jedziemy! Będziemy szarym peugeotem – usłyszałem na moje szczęście w słuchawce.

Na kolegów czekałem jakieś 30 minut schowany za niebieskim sklepem spożywczym. Uprzedzili mnie, że przyjadą szarym peugeotem 405 sedan. To dość istotne, bo przecież tamci mogli mnie już szukać, a nie daj Boże, żebym po ciemku wsiadł nie do tego samochodu co trzeba. Odetchnąłem dopiero w samochodzie. Ja pierdolę, udało się. Byłem cały. Udało się! Wtedy po raz kolejny poczułem, że jestem niezniszczalny.


Dzieciństwo:
Mój ojczym to była klasyczna kurwa i rura. Zmarł kilka lat temu. Nienawidziłem go tak bardzo, że chciałem iść na pogrzeb i nasikać na jego grób – za to, że zabrał mojej mamie trochę zdrowia, a nawet życia. Pod koniec, kiedy mama chorowała już na raka macicy, miała przerzuty, trzy operacje i leżała w domu, powinna mieć spokój. A „ropuch” męczył ją psychicznie. Nie kupował jedzenia. Nie dawał pieniędzy na życie. Nie pracował. Siedział nad nią od rana do nocy. Jęczał, narzekał, wykańczał mamę psychicznie. Sam stołował się wtedy na mieście, a lodówka w domu stała pusta.

W czasie choroby mama nie mogła pracować i była na utrzymaniu mojego ojczyma. Ja miałem stypendium z kadry, bo trenowałem i walczyłem, czasem też kogoś skroiłem, ale obaj z bratem nie mieliśmy normalnej roboty. Czasem nie mieliśmy co jeść. Był taki tydzień, że na śniadanie, obiad i kolację jadłem tylko frytki. Kiedy dowiedziała się o tym babcia, zaczęła nam przywozić jedzenie z Mińska Mazowieckiego do Kołbieli. Jedzenie przygotowywały też dla nas dwie najbliższe sąsiadki – panie Śliwińska i Milewska.

Gdy mama umierała, a on nie dawał jej spokoju, to zdarzało się, że łapałem go za fraki.

– Wypierdalaj! – krzyczałem, wypychając go z pokoju. Ze dwa razy walnąłem nim o ścianę, o drzwi do szafy. Szafa była obita boazerią. Drzwi się połamały. Ojczym to był taki słoń, ważył ze 120 kilogramów. Kilka razy machałem mu też nogą przed twarzą, żeby go przestraszyć. Bał się nas. Straszyliśmy go, jak już naprawdę nie było wyjścia, kiedy chora mama prosiła go, żeby poszedł i jej nie denerwował.

Moja siostra miała z nim dobry, normalny kontakt. Traktował ją dobrze, ale czepiał się mnie i brata. Gdy mama zmarła w 1997 roku, ojczym chciał się nas pozbyć z mieszkania. Zgłaszał na policję, że hałasujemy, że kradniemy. Miałem wtedy 20 lat.

Kilka dni po pogrzebie mamy, jakoś na początku tygodnia, ojczym przyszedł do domu, przyniósł flaszkę. Zawołał nas, żebyśmy się napili, bo przecież musimy teraz jakoś razem żyć, jakoś sobie radzić, kiedy mamy już zabrakło.

Miałem już wtedy w kieszeni wezwanie na komisariat, które przyszło dwa dni wcześniej. Nie wiedziałem jednak, o co chodzi. Wzywano nas z bratem na przesłuchanie w niewiadomej sprawie. Właśnie dlatego przezornie powiedziałem, że teraz się z ojczymem nie napiję, bo nie wierzę w jego szczere intencje. Ale jeśli w ciągu kilku następnych tygodni rzeczywiście się coś zmieni, wtedy się napijemy. Nie ma problemu. Tomek jednak od razu z nim wypił. Teoretycznie się pogodziliśmy. A dwa dni później na przesłuchaniu dowiedzieliśmy się, że ojczym złożył na nas donos! Rzekomo ukradliśmy złoto i biżuterię po matce… Wróciłem i znów go przestawiłem za to, co zrobił. Bo to on zabrał łańcuszki, pierścionki i pieniądze. Nie mam pojęcia, ile tego było, ale raczej jakieś drobiazgi, bardziej pamiątki niż coś wartościowego."

jackiewicz-okladka-front_1000px-635x930.jpg

Rodzimy mistrz Europy ma imponujący rekord 48 wygranych, 17 przegranych i 2 remisów, przy czym nadal boksuje. Ma też na koncie walkę na KSW 28 w 2014 roku, gdzie przegrał. Ale nie zraża się tym i w czerwcu 2017 stoczy swoją drugą walkę MMA.




Dodał(a): Adam Wawrzyniak Piątek 26.05.2017