Lepsza od ostatnich płyt Taco, ale wciąż mierna, czyli plusy i minusy „Café Belgi”

Po raz kolejny Taco Hemingway zaskoczył swoich fanów. 13 lipca, bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi, wypuścił swoją nową płytę pt. „Café Belga”. Z tej okazji zrobiliśmy w redakcji małą burzę mózgów i postanowiliśmy znaleźć w niej kilka plusów i minusów.

Ledwie zdołaliśmy otrząsnąć się po głośnej płycie duetu Taconafide, a już pierwszy człon tej dwójki wydał swój kolejny, tym razem solowy, krążek. „Café Belga” to drugi studyjny album w dorobku Taco Hemingwaya, który ni stąd, ni zowąd pojawił się na rynku 13 lipca 2018 (a tak naprawdę był już dostępny dzień wcześniej wieczorem). Przesłuchaliśmy go i oto kilka naszych spostrzeżeń.

Taco Hemingway „Café Belga” – plusy
Dwie pierwsze epki Taco wywołały prawdziwą furorę swoją świeżością, niebanalnymi tekstami i trafnymi obserwacjami. Tyle że wszystkie kolejne wydawnictwa rapera, włącznie z płytą „Soma 0,5 mg” wspomnianego duetu Taconafide, nudziły powtarzalnością zgranych klisz i nieustannie powielanymi motywami imprez, „warszafki”, bólu istnienia wynikającego z nagłej sławy i płytkości świata social mediów. Sam Taco mówił o swojej ostatniej epce  („Szprycer” – red.), że jest o „wszystkim i o niczym”. I tak naprawdę była o niczym.

„Café Belga” w końcu znów jest o czymś, a raper nareszcie postanowił wpuścić nieco świeżego powietrza do tego dusznego i nieco zatęchłego już pokoju, w którym od jakiegoś czasu przesiadywał. Wszystkie wspomniane wyżej motywy oczywiście się tam pojawiają, ale nie w takim natężeniu albo ograne są w całkiem bystry sposób.

Szczególnie wpada w ucho kawałek „2031”, w którym Taco podchodzi do tematu swojej kariery nieco inaczej i snuje niezbyt optymistyczną wizję jej upadku w przyszłości. „Najpierw ta wódka czysta, przez chwilę mam flotę jak panicz, kiedy hajs znika, biorę już wszystko, szybko jak trzeba to zrobię też Vanish” – nawija Taco.



Powyższy utwór idealnie obrazuje gorzki dekadentyzm sączący się z tekstów kolejnych kawałków – dekadentyzm, który jest jednak dojrzalszy i nie irytuje tak bardzo, jak w przypadku „Somy” czy „Szprycera”. W końcu otrzymujemy więc zauważalną zgodność produktu z opisem i naprawdę da się na płycie „Café Belga” odnaleźć „personalne i gorzko-nostalgiczne utwory […]”, a nie „użalanki” zblazowanego celebryty nad swoim potwornym losem.

Nie da się także nie docenić aktualności odniesień pojawiających się w „Café Belga”, m.in. nawiązań do meczu Polski z Senegalem, i całkiem klimatycznych bitów, które przywodzą na myśl zatłoczoną kawiarenkę w centrum Paryża. A zatem „Café Belga” zdecydowanie wyróżnia się na tle ostatnich płyt Taco, co jest chyba jej największym plusem.

„Cafe Belga” – minusy
„Cafe Belga” to cały czas ten sam Taco, którego pokochały miliony Polaków – kiepski raper i wokalista,  który ze śmiertelną powagą (nie dajcie się zwieść bezpiecznym, autoironicznym wtrętom) recytuje pozbawione polotu tekstowe klisze z amerykańskiego rapu pod przezroczyste bitowe klisze z amerykańskiego rapu. Jeśli chodzi o problemy pierwszego świata, Hemingway mógłby stanąć do wyścigu z Drake’iem, którego „Scorpion”, choć ciężko w to uwierzyć, jest przy „Cafe Belga” definicją charyzmy.

Od strony muzycznej wrażenie (bardzo złe) robi bit do „ZTM”, będący rozwodnioną kalką „T-Shirt” Migos. Afrotrapowe „Fiji” mogłoby się znaleźć na płycie Taconafide, i trudno żeby ktokolwiek traktował to jako komplement. Zdecydowana większość bitów mogłaby być sprzedawana na Youtube przez początkujących producentów z sygnaturą Metro Boomin type beat  („Modigliani”) lub Zaytoven type beat („Motorola”). Tyle że Taco, o czym może nie wiedzieć jego grupa docelowa, nie jest Future’em ani Offsetem. Wokalne wycieczki jak zawsze w przypadku niepewnego na mikrofonie Szcześniaka zahaczają o groteskę (patrz „2031”). Mimo prób technicznych eksperymentów – przyspieszeń, rymów wielokrotnych czy przerzutni – wciąż mamy wrażenie obcowania z monotonnym, rapowym staccato.

Swoją porcję rozrywki otrzymają też brytofile – fani grime’u z pewnością uśmiechną się słysząc Filipa Szcześniaka porównującego swoje „leniwe flow” do stylu Giggsa, ale będzie to uśmiech zażenowania.  Kompletny brak oryginalności nie zaskakuje – w końcu wystarczy porównanie „Tamagotchi” Taconafide z „Mi Gente” J Balvina, by zdać sobie sprawę, że obcujemy z produktami drugiej świeżości.  I tak jak projekt z Quebonafide obliczony był na radiowy sukces, tak solówki Taco od zawsze wydają się nieudolną próbą przeszczepienia zachodnich trendów na polski grunt w studenckim laboratorium kulturoznawczym. Ale najbardziej w tym wszystkim irytuje podmiot liryczny – czyli po staremu.

Taco Hemingway z jednej strony narzeka na koszmar sławy, z drugiej – przykłada chorobliwą wręcz wagę do zasięgów. Porównuje się do Gombrowicza, ale z języka potrafi wyciągnąć głównie błądzenie wokół „wszystkiego i niczego”, a także – co doskonale znamy z „Somy 0,5 mg” –  jałowe odwołania do sztuki wysokiej. Modigliani, Stanley Kubrick, absurdalny fragment „Zimnej wojny” na końca zupełnie absurdalnego utworu po angielsku... To wszystko może wystarczy na marketingową wydmuszkę, którą wciśnie wam każde radio. Ale dobrej muzyki poszukajcie gdzie indziej.

Dodał(a): Jakub Rusak, Łukasz Łachecki/ fot. Instagram Piątek 13.07.2018