Dziennikarskie sekrety zdemaskowane? 'Wymyślone historie są bardziej chwytliwe'

Sądząc po komentarzach i polubieniach, nasza sierpniowa rozmowa z anonimową dziennikarką, która specjalizuje się w clickbaitach i naginaniu czego tylko się da, by złapać kilka więcej lajków, bardzo pozytywnie się przyjęła. W związku z tym postanowiliśmy wrzucić to na większy format i zamiast pojedynczego wywiadu, stworzyć z jej pomocą krótką serię artykułów, dzięki którym dowiecie się, z czym to się je od strony redaktorów wydawnictw, które na co dzień zasypują was informacjami o wszystkim i o niczym.
Zrzut ekranu 2023-11-27 o 00.44.05.png

Naszą rozmówczynię nazwaliśmy zręcznie "Panią z newsroomu" i poprosiliśmy ją o to, by szerzej opowiedziała nam, co w trawie piszczy. Rozpracowaliśmy w ten sposób kilka brukowców czy portali interesujących się nie przekazywaniem informacji, a żerujących na waszych wyświetleniach. Niestety bezpośrednich strzałów nie będzie, bo nasza bohaterka bardzo dba o swoją anonimowość, lecz dzięki nam dowiecie się, kiedy wprost jesteście oszukiwani, a kiedy nie.

"List od czytelnika", czyli wymyślone historie

"Choć w większości przypadków list od czytelnika to faktycznie list od czytelnika, to niejednokrotnie sama pisałam takie listy, gdy tylko brakowało chwytliwych tekstów. Tam dopiero mogę puścić wodze fantazji, w końcu żadna niestworzona historia nie zostanie zweryfikowana, bo przecież nie podamy danych osoby, która nam go rzekomo wysłała" - zdradza nasza rozmówczyni. 
Mówi, że często te wymyślone listy są najbardziej chwytliwe, w końcu twórca dobrze wie, co ludzie kupią. Kiedy czytacie tego typu rzeczy, szczególnie w kobiecych magazynach, dobrze się zastanówcie - zazwyczaj dziennikarze aż tak tego nie redagują, raczej poprawiają jedynie interpunkcje i może delikatnie szyk zdania, ale łatwo się domyślić, kto to pisał. W końcu rozstrzęsiona mama dwójki dzieci nie napisze pięknego poematu o tym, że trzeci mąż ją zostawił. W takich przypadkach wszystko trzeba brać z dystansem.

Listy od czytelników mogą mieć przeróżne zadania. Samo zwiększenie kliknięć to nie wszystko. Czasami, gdy redakcja zaliczy jakiś natłok negatywów i dołoży sobie do czarnego PR-u, służy to również wybieleniu się bądź odwróceniu uwagi. Podamy tutaj ogólny przykład, który przedstawiła nam nasza "Pani z newsroomu": 

"Jeden z portali przeżywał gorsze chwile. Generalnie w jednym z chwytliwych artykułów zdarzył im się wielki babol. Ci, którzy go czytali, od razu to wychwycili i na ich facebookowym profilu pojawiła się lawina hejtu. Niewiele myśląc, kazali pracownikom, w tym mi (chociaż ja byłam u nich raczej z doskoku, przyjmowałam dodatkowe zlecenia), stworzyć właśnie listy od fanów, w których mają wytłumaczyć redakcję. Naczelny zebrał wtedy te kilka zdań na szybko i zrobił podsumowanie, które dzień później wleciało na górę strony i wszelkie media społecznościowe. Nawet na Twitterze (wówczas jeszcze tak się nazywał) wrzucił ten post ze swojego prywatnego konta - redakcja go nie miała. Rzeczywiście zamiast hejtu, pojawiła się żywa dyskusja pomiędzy tymi, którym mimo ckliwych historyjek sprawa dalej śmierdziała, a tymi, których udało się wziąć na litość. Koniec końców aferka przeszła bez większego echa, a portal nawet zyskał więcej odbiorców, niż stracił".

Tak robić w konia, to jak nie robić wcale?

Chore? Nie, sprytne. W ogóle relacja czytelnik-portal, szczególnie gdy piszący mają z tego korzyści, jest podparta korzyściami (my sami nie nazwiemy tego wykorzystywaniem, za to wy możecie nazwać, jak tylko chcecie). Często czytelnicy wysyłają praktycznie gotowe teksty z opisem, co się stało, gdzie się stało itd. Redakcje zazwyczaj kontaktują się z tą osobą i dokładnie sprawdzają przedstawioną przez nią historię, by później ją wrzucić na portal.

"Pani z newsroomu" mówi jednak, że tak sprawa wygląda dopóki media mają zapas tekstów. Gdy "pali im się tyłek", mają ograniczać się do stworzenia artykułu wyłącznie na podstawie tego, co dostaną, a jako ofiarę zacytują wtedy autora - taki tekst powstaje w moment, a może przynieść ulgę, bo w końcu jest co sprzedać. W czym problem? Otóż nasza rozmówczyni twierdzi, że wielokrotnie takie maile czy listy raczej nie mają miejsca lub są bardzo zabarwione przez jedną stronę. Weryfikacja takich wywodów sprawia, że zostaje ledwo garść jakichkolwiek materiałów. Jednak gdy jest źle, to droga już się skraca tylko do informacji i publikacji. 

Tajemnic zdradzimy wam więcej, o to nie musicie się martwić. Śledźcie ckm.pl, by być na bieżąco! Przygotowanych rozmów z naszym złotym źródłem mamy zapas ;)


Dodał(a): CKM.PL Poniedziałek 27.11.2023