Żyję się tylko dwa razy

Dla niektórych własny pogrzeb jest dopiero początkiem prawdziwego życia
SG_dwa_razy.jpg
Prędzej czy później każdego z nas czeka śmierć. Większość chciałaby, aby kostucha dopadła ich jak najpóźniej, ale niektórzy swój zgon... przyspieszają! Przedstawiamy ci historie zdrowych silnych mężczyzn, którzy z różnych powodów upozorowali własną  śmierć, aby po swym pogrzebie cichaczem zacząć nowe życie na drugim końcu świata, albo przynajmniej w zupełnie innym powiecie. Chociaż, skoro o nich piszemy, to nie całkiem im się to udało...

Literat w oceanie
Amerykański pisarz Ken Kesey zdobył nieśmiertelną sławę jako autor kultowej powieści pt. „Lot nad kukułczym gniazdem”, ale dużo bardziej niż sklejanie literek w wyrazy interesowały go – jak to się teraz elegancko mówi – badania nad konopiami indyjskimi. Zbadał ich dużo więcej niż np. popularna piosenkarka Olga J. i w rezultacie dwa razy został aresztowany. Jednak życie na koszt podatników niezbyt mu się podobało, więc kiedy w 1966 roku policja znów chciała wsadzić go za kraty za palenie marihuany, Ken K. zaparkował samochód nad urwiskiem w Kalifornii, zostawił w aucie pożegnalny list i... zamiast skoczyć do oceanu, cichaczem uciekł do Meksyku. Niestety (dla Keseya) amerykańska policja nie dała się zwieść. Gdy osiem miesięcy później pisarz wrócił do USA, od razu trafił do paki.

Wilk podmorski

Na początku sierpnia 2012 roku komandor US Navy Michael P. Ward II, stateczny marynarz z dziada pradziada, został w błysku fleszy mianowany dowódcą USS Pittsburgh, atomowego okrętu podwodnego klasy Los Angeles. I wszystko było pięknie – tyle że awans wiązał się z przeprowadzką do innego miasta, a to oznaczało zakończenie pozamałżeńskiego romansu pana komandora z pewną 23–latką. Dzielny amerykański oficer długo myślał, jak rozwiązać ten kłopocik, i w końcu wymyślił, oczywiście, własną  śmierć. Po otrzymaniu mejla ze smutną informacją młoda kochanka zalała się łzami i pojechała do domu komandora,  żeby paść na kolana przed trumną ukochanego. Nie jesteśmy w stanie opisać jej miny, gdy dowiedziała się, że, owszem, Michael już tutaj nie mieszka, ale wcale nie umarł, tylko po prostu się wyprowadził. 23–latka otarła łzy i napisała kilka listów do dowództwa marynarki wojennej. Zaledwie tydzień po wspaniałym awansie Michael P. Ward II z powodu „utraty zaufania” został odwołany z funkcji kapitana USS Pittsburgh

Poszukiwany żywy lub martwy

Ta historia zaczęła się w 1989 roku, kiedy Bennie Wint, małokalibrowy handlarz narkotyków z USA, poczuł, że policja jest na jego tropie. Nie chcąc iść do więzienia, spanikowany diler postanowił zniknąć na zawsze. Poszedł pływać w oceanie na Florydzie i przepadł bez śladu, zostawiając eksżonę z dzieckiem i zakochaną dwa_razy3.jpgnarzeczoną marzącą o dziecku. No i minęło 20 lat... W 2009 roku patrol policji zatrzymał do zwykłej kontroli auto, w którym nie świeciła się przepisowa żarówka. Czujny funkcjonariusz odkrył, że kierowca podaje mu fałszywe dane, i wkrótce wyszło na jaw, że jest to, a jakże, ukrywający się od dwóch dekad „topielec”. A teraz najlepsze: po kontroli okazało się, iż w 1989 roku policja wcale nie prowadziła żadnego śledztwa przeciwko Benniemu! Mężczyzna nie był o nic podejrzany i jego fikcyjna śmierć nie miała sensu..

Ściśle tajny agent
W 1993 roku Philip Sessarego, angielski żołnierz i najemnik, ogłosił światu, że zginął na wojnie w Chorwacji. W ten sprytny sposób chciał uniknąć płacenia alimentów byłej żonie. Lecz to dopiero początek jego niezwykłej historii. Po „uśmierceniu” samego siebie Philip, który naprawdę wąchał proch w  życiu oraz był na misjach w wielu zakątkach  świata, zaczął fantazjować,  że jest jeszcze lepszy. Pod pseudonimem Tom Carew napisał książkę pt. „Dżihad!”, w której opisał swoje (wymyślone) tajne akcje przeprowadzone (fikcyjnie) w Afganistanie jako (niby) komandos SAS. Zbiegiem okoliczności książka ukazała się we wrześniu 2001 roku – tuż przed zamachami terrorystycznymi na Nowy Jork – i w efekcie momentalnie stała się bestsellerem, a Tom Ca-rew nagle został ekspertem ds. talibów. Przez dwa miesiące występował w telewizji i komentował wydarzenia w prasie, aż został zdemaskowany i skompromitowany na wieki wieków. A najśmieszniejsze jest to, że gdyby Sessarego nie sfingował  śmierci i pod własnym nazwiskiem opisał swoje prawdziwe wojskowe przygody – których nie brakowało – mógłby do dnia dzisiejszego być rozchwytywanym autorem...

Pośmiertny pech
Madison Rutherford z amerykańskiego Connecticut nie był może tak zdolnym biznesmenem, jak Marcin P. z polskiego Gdańska, ale też wpadł na niezły sposób, jak zrobić majątek łatwo, szybko i przyjemnie. Po prostu w 1998 roku ubezpieczył swoje życie na 7 mln dolarów, pojechał do Meksyku i zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Jego ciało spłonęło w aucie tak doszczętnie,  że została po nim tylko kupka kości. Jednakdwa_razy1.jpg pomysłowy pan Rutherford miał pecha – przed wypłatą pieniędzy firma ubezpieczeniowa wynajęła doktora Billa Bassa, twórcę słynnej „Farmy trupów”. I dr Bass szybko ustalił, że w spalonym samochodzie znajdowały się szczątki nie białego 34–latka, ale latynoskiego 60–latka, zapewne wykopanego z pobliskiego cmentarza... Minęły jeszcze trzy lata, zanim FBI znalazła nowe miejsce pobytu całego i zdrowego Madisona Rutherforda. W końcu oszust wylądował za kratkami.

Test na przyjaźń

Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. W 2007 r. Amir Vehabovic z Bośni–Hercegowiny postanowił to sprawdzić na własnej skórze. Zadał sobie wiele trudu: sfałszował akt własnego zgonu, zorganizował cały pogrzeb, przekupił grabarzy, żeby ponieśli pustą trumnę i rozesłał znajomym stosowną informację. Liczył, że na pogrzebie pojawią się tylko jego najprawdziwsi przyjaciele, których miał zamiar radośnie zaskoczyć, w kulminacyjnym momencie ceremonii wyskakując żywy z cmentarnych krzaków. Lecz Bośniak nieco się przeliczył – w kondukcie pogrzebowym szła tylko i wyłącznie jego matka... Podobno Amir Vehabovic ma depresję do dzisiaj.

Stalowy żarcik
Gdy w 2010 roku nagle zmarł Peter Steele, ekscentryczny wokalista i basista kultowej amerykańskiej kapeli Type O Negative, długo nikt nie chciał w to uwierzyć. Bo przecież Peter umarł już raz w 2005 roku! Właśnie wtedy na stronie internetowej zespołu pojawiło się zdjęcie nagrobka z nazwiskiem Steele’a (a właściwie ksywką, bo miał polskie korzenie i naprawdę nazywał się Ratajczyk), datami „1962–2005” i mottem „W końcu wolny...”. Informacja o śmierci artysty, początkowo potwierdzona przez innych członków kapeli, wywołała zamieszanie wśród fanów i w całej muzycznej branży. I parę osób mocno się wkurzyło, kiedy w końcu okazało się, że internetowy nagrobek był tylko niewinnym żarcikiem. Pięć lat później Peter Steele postanowił nikogo więcej nie denerwować i całkowicie uczciwie umarł naprawdę.

Brytyjska arystokracja
Zgodnie z zasadą,  że dobry polityk to martwy polityk, John Stonehouse – brytyjski parlamentarzysta oraz minister poczty i telekomunikacji – pojechał w 1974 roku do Miami, zostawił ubranie na plaży i wszedł nago do oceanu, by – a jakże – nigdy z niego nie wrócić. Taki przynajmniej był jego plan, bo po zainscenizowanym utonięciu pan minister poleciał do Australii, gdzie zamierzał zacząć ze swą kochanką nowe życie z dala od starej żony oraz świeżych problemów finansowych. I być może ten plan by się udał, gdyby dwa_razy2.jpgzupełnie przypadkowo w tym samym czasie inny brytyjski prominent, Lord Lucan, nie zatłukł opiekunki swych dzieci metalową rurką i nie uciekł z miejsca zbrodni. Australijska policja początkowo podejrzewała, że nowy mieszkaniec ich kraju o nazwisku Joe Markham, mówiący z brytyjskim akcentem, jest właśnie morderczym lordem. Odkrywszy po jakimś czasie prawdę, śledczy lekko się zdziwili, ale ostatecznie deportowali zmartwychwstałego ministra z powrotem do domu.

Żyje się tylko...  3 razy
Zazwyczaj fałszywi umarlacy zadowalają się jednokrotnym sfingowaniem własnej  śmierci. Ale Zdzisław W. z Chodzieży (woj. wielkopolskie) nie bawił się w detal. On umarł aż dwa razy! Po raz pierwszy zrobił to w 2004 roku, gdy na podstawie sfałszowanej karty zgonu dostał oficjalny akt zgonu, dzięki któremu wywinął się od więzienia za wcześniejsze oszustwa. Jednak  po roku sprawa wyszła na jaw i za „martwym” Zdziśkiem rozesłano list gończy. No to w 2006 roku kumpel Zdzisława W. poszedł na policję i „rozpoznał” go na zdjęciach nieznanego mężczyzny przejechanego przez lokomotywę... Syn Zdzicha zrobił to samo już w kostnicy, ciało wydano rodzinie, po czym w Chodzieży odbył się piękny pogrzeb. W ten sposób dwukrotnie pochowany oszust żyłby pewnie długo i szczęśliwie na wolności, ale policja ponownie wpadła na jego trop i tym razem skutecznie dopilnowała, żeby wreszcie trafił za kraty. Uczcijmy więc pamięć nieumarłego minutą ciszy.


Dodał(a): Mateusz Zieliński Wtorek 02.04.2013