Ostatni wywiad trenera Andrzeja Niemczyka
Dlatego ta rozmowa jest dla nas szczególna – to opowieść o niezwykle barwnym życiu niezwykłego człowieka – fightera, twardziela i urodzonego zwycięzcy.
CKM: Andrzej Niemczyk wydał książkę! Ile kobiet nie zgodziło się, żeby wspomniał pan w niej o waszym związku?
Andrzej Niemczyk: Sporo. Ustaliliśmy, że uzgodnimy z kobietami, z którymi miałem związki w życiu, czy mają ochotę znaleźć się w tej książce. Część odmówiła, ale niektóre się zgodziły. Zawsze chciałem być w porządku wobec kobiet z którymi byłem – bo szanowałem je gdy byliśmy razem i szanuję je dzisiaj. Dlatego nie chciałbym, żeby miały do mnie jakieś pretensje.
CKM: Długo pan nosił w sobie pomysł napisania autobiografii?
A.N.: Przeciwnie, nie chciałem tego robić. Dziesięciu osobom odmówiłem pisania mojej biografii. Zawsze mówiłem to samo: miałem zbyt ciekawe życie żeby to opisywać.
CKM: Słynny siatkarz Zbigniew Zarzycki mówi w pana książce: „Kochaliśmy żyć”. Królowie życia?
A.N.: Jako siatkarze, jeszcze w latach 60., umieliśmy pogodzić zabawę z ostrym treningiem i dyscypliną. Nie nadużywaliśmy alkoholu, jako zawodnik w ogóle nie paliłem. Ale pozwalaliśmy sobie na zabawę po meczu, kiedy było wiadomo, że następnego dnia mamy dzień wolnego.
CKM: Mieliście gen samokontroli?
A.N.: Dobrze zarabialiśmy, ale nie tak dobrze jak piłkarze, więc nam nie odbijało. Byliśmy młodzi, więc grzechem by było nie korzystać z życia. Musielibyśmy być mnichami, żeby nie korzystać – a nie byliśmy (śmiech).
CKM: To byłby dobry tytuł książki: „Nie byłem mnichem”…
A.N.: Ale byliśmy też dobrymi zawodnikami! Korzystanie z uroków życia nie odbiło się na naszej karierze sportowej i życiowej. Zawsze to powtarzam zawodnikom i zawodniczkom: we wszystkim trzeba znać umiar.
CKM: Jeśli chodzi o warunki fizyczne, to wśród swoich kolegów nie był pan chyba gigantem...
A.N.: Za moich czasów ze wzrostem 184 cm i wyskokiem 1,05 m grałem jako atakujący. Mieliśmy jednego dwumetrowca w reprezentacji Polski, to był Zdzisiek Ambroziak. Reszta chłopaków miała po 185–195 cm.
CKM: Jak się przemyca dolary w piłkach do siatkówki?
A.N.: Wtedy to były inne piłki... Wałbrzyskie, najlepsze wówczas na świecie. Z mięciutkiej jeleniej skóry. Były szyte ręcznie, więc dałem je do szewca, on to rozpruł...
CKM: Tak polscy sportowcy dorabiali w komunizmie: szmuglem waluty i handlem na wyjazdach?
A.N.: Tak, bo nawet przy naszych wysokich zarobkach, jeśli się jechało na Zachód to były to już grosze.
CKM: Co jeszcze przemycaliście?
A.N.: W jedną stronę jeździły np. kryształy. A do PRL–u przywoziliśmy najczęściej ciuchy. I dla siebie i na sprzedaż. Setki dżinsów się przywoziło.
CKM: Jakieś wpadki?
A.N.: Nigdy, choć kilka razy było blisko. Raz wpadliśmy w pułapkę zastawioną na piłkarzy Legii Warszawa. Ich samolot wylądował krótko przed nami i w związku z tym siatkarzom też się dostało. Koledzy musieli kieszenie wypróżniać, a ja wiozłem złote bransoletki z Włoch, więc się przeraziłem! Ale wiozłem też części do samochodu – błotnik i gumowe przeguby. Na części nie było cła, więc nic mi za to nie groziło. Zagadałem celniczkę i zapomniała o tym, co mam w kieszeniach. Tak się żyło za komuny.
CKM: Czym pan jeździł tak ostro, że trzeba było zmieniać przeguby?
A.N.: Fiatem 850, a potem Roverem. A mój pierwszy wóz to był Garbus, kupiony w Szwecji za 250 dolarów. Jak przywiozłem tego Garbusa do Łodzi to byłem dumny jak paw! Ale po tygodniu poszedł na giełdę, bo okazało się, że cło na samochody było bardzo wysokie – i nie było do niego części.
CKM: Potem był ten Fiat 850?
A.N.: Tak, to było auto, którym startowałem nawet w rajdach. Byłem wicemistrzem województwa! Choć konkurencja nie była mocna – w mojej klasie do 1000 cm3 były Trabanty i Skody, łatwo było z nimi wygrać.
CKM: Nie chciał pan zostać kierowcą rajdowym?
A.N.: Myślałem o tym. Jakby moja kariera siatkarska nie potoczyła się tak dobrze, to możliwe, że poszedłbym w stronę rajdów.
CKM: Miłość do samochodów została do dzisiaj.
A.N.: Na zawsze! Teraz mam trzy „beemki”.
CKM: A BMW lubią szybką jazdę...
A.N.: Tak naprawdę szybko da się pojeździć tylko w Niemczech. Jedna moja beemka jedzie 250 km/h, a mogłaby polecieć nawet trzysta, gdyby nie była „zaryglowana” – silnik V8, 4,4 litra pojemności. Do tego mam trzylitrowego diesla, powiedzmy, że to samochód oszczędny. No i jest jeszcze trzecie BMW, 25–letnie, choć wygląda jak nowe, bo ma nowy lakier, nowy silnik… Takie hobby kosztuje, ale ja kocham stare samochody.
CKM: Lubi pan hazard?
A.N.: Nigdy nie byłem hazardzistą.
CKM: Ale w życiu nie bał się pan podejmować ryzykownych decyzji.
A.N.: Jako trener cały czas jesteś graczem i cały czas obcujesz z ryzykiem. Dlatego też lubię czasem pograć w blackjacka i ruletkę – albo w szachy czy pokera. Nigdy w kasynie nie przegrałem dużych pieniędzy – tylko raz przepuściłem 15 tysięcy dolarów w jeden wieczór. Niektórym może się wydawać, że to duże pieniądze, ale stać mnie było na to.
CKM: Zarobił pan w życiu miliony dolarów, ale też miliony pan stracił.
A.N.: Milionerem byłem krótko.
CKM: Kiedy dokładnie?
A.N.: Na początku lat 90. w Turcji jako trener zarobiłem przez trzy lata ponad milion dolarów. Wsadziłem to w chałupę w Niemczech. Potem z takimi dwoma Szwajcarami zająłem się biznesem. Zarabialiśmy dobrze, niestety, mieliśmy pecha, bo akurat wybuchł kryzys finansowy, który zmiótł argentyński bank powiązany z naszymi transakcjami. Straciłem wszystko: dom i oszczędności.
CKM: To był jeden z najtrudniejszych momentów w życiu?
A.N.: Bardzo trudny. Jak się ma rodzinę, dwójkę małych dzieci, a zostaje się bez pieniędzy – a nawet z potężnymi długami – to jest ciężko. Przez tę sytuację posypało się też moje małżeństwo. Musiałem zaczynać od nowa. I zacząłem, wróciłem do siatkówki.
CKM: Porównywano pana do Huberta Wagnera?
A.N.: Znałem go dobrze. Nie lubiliśmy się jako zawodnicy, zresztą on był nielubiany przez wszystkich zawodników. To był bardzo dobry fachowiec i świetny trener, tyle że nie przepadaliśmy za sobą. Jego metody treningowe mi nie odpowiadały, uważam, że zniszczył kręgosłupy kilku reprezentantom Polski. Przeciążał ich świadomie, bo wychodził z założenia, że ten, który nie wytrzyma, ten się po prostu nie nadaje. Wagner podchodził do treningów brutalnie, a ja – bardzo oszczędnie. Wolałem zostawić pięć procent niż przesadzić o pięć procent. Tutaj się nie zgadzaliśmy. Ale bardzo go szanowałem jako trenera, i myślę, że on mnie też szanował za wyniki.
CKM: Nigdy nie usłyszał pan od swoich współpracowników: „Niemczyk, jesteś katem”?
A.N.: Na początku traktowałem wszystkich dość ostro. Tyle, że zawsze zależało mi na dyskusji z zespołem – a nie na tym, żeby mi potakiwano.
CKM: Dlaczego pan został trenerem kobiet?
A.N.: Głupia zabawa – założyłem się z kolegami na AWF–ie. Narzekali, że z babami nic nie można zrobić, więc postanowiłem zająć się tymi babami. Zacząłem od juniorów – to była moja pierwsza praca jako instruktora siatkówki. Wziąłem sobie grupę dziewczynek i zacząłem z nimi pracować. Doprowadziłem je po dwóch latach do mistrzostwa Łodzi młodziczek, potem co roku notowaliśmy awans, weszliśmy do pierwszej ligi i zdobyliśmy mistrzostwo Polski.
CKM: Co pan wygrał w tym zakładzie?
A.N.: Karton whisky. Ale ponieważ rozjechaliśmy się wszyscy po studiach do różnych miast, to każdy z kolegów kupił mi karton – więc łącznie dostałem cztery (śmiech).
CKM: Miał pan do tych bab podejście?
A.N.: Tego można się nauczyć. Czytałem czasopisma kobiece, czytałem książki, które one czytały – chciałem być trochę babą. Czasami aż za bardzo, bo zawodniczki potrafiły przyjść do mnie i wypłakiwać mi się ze swoich intymnych spraw. To była już przesada. Ale podstawowa rzecz jest taka: trzeba traktować je jak kobiety, a nie wyrobnice. Bo zawodniczka przede wszystkim jest kobietą. U mnie mogły się malować, zwracałem uwagę na zmianę fryzury, kiecki. Kobiety potrzebują tego, żeby to docenić, trzeba im mówić, że są ładne. Jak „Złotka” zrobiły się na mecz jak bóstwa, to wiadomo było, że przeciwniczki będą zazdrosne, zwłaszcza te, którym na mecz nie wolno się malować – jak Rosjanki. To się zawsze opłaca, bo dekoncentruje przeciwniczki, a my zyskiwaliśmy tym dodatkowe punkty.
CKM: W życiu to pan tracił częściej głowę dla kobiet, czy one dla pana?
A.N.: Jako młody chłopak to ja traciłem głowę. Dlatego największą pomyłką mojego życia było moje pierwsze małżeństwo. To się nie miało prawa zdarzyć, ale człowiek wtedy myślał małą głową, a nie dużą. Ale stało się, trzeba było z tego wybrnąć.
CKM: Na samym początku stracił pan głowę dla swojej nauczycielki, podczas wycieczki, na sianie…
A.N.: Do dzisiaj nie wiem jak to się wydarzyło. Ona miała 21 lat, a ja – niecałe 18…
CKM: Blodnynka czy brunetka?
A.N.: Blondynka, uczyła prac ręcznych. Ja się zawsze w blondynkach kocham. Była młoda, zgrabna, ładna. Przez przypadek mnie sobie wybrała, do dzisiaj nie wiem dlaczego.
CKM: Chwalił się pan potem kolegom z kim pan stracił cnotę?
A.N.: Nikomu nie mówiłem! Po raz pierwszy mówię o tym w książce.
CKM: Kochał pan w życiu wiele kobiet?
A.N.: Jeśli byłem z kimś, to byłem wierny. Ale jeśli byłem sam – to przyznaję, że skakałem z kwiatka na kwiatek. Jako sportowcy byliśmy elitą – dobrze wyglądaliśmy, dobrze się ubieraliśmy, jeździliśmy po świecie. Dziewczyny na to leciały. A jak jeszcze przywiozłeś takiej jakiś prezent z zagranicy to już w ogóle była twoja.
CKM: Bałamucił pan kobiety!
A.N.: Bałamuciłem wszystkie kobiety mojego życia – moje córki także. Kobiety od tego są, żeby je bałamucić! To w życiu jest najpiękniejsze.
Wywiad ukazał się w miesięczniku CKM nr 1/2016