Martwy lód

Zapraszamy na najbardziej dziwaczną imprezę tej jesieni. Nawet martwi bawią się tutaj nieziemsko!

festiwal

Wyglądam nieźle. Wykwintny kapelusz, do tego stylowa fajka, elegancki wąs i boski strój kąpielowy w biało–czerwone paski. W XIX wieku w takim wdzianku rwałbym panny na potęgę w jakimś nadmorskim kurorcie. Problem w tym, że mamy wiek XXI, trwa jesień, na zewnątrz zaczyna robić się na prawdę zimno, a sześciu przebranych za śmierć gości niesie mnie w trumnie w stronę przerębli na jeziorze...


LOKALNY BOHATER
Piętnaście sekund w lodowatej wodzie prawie mnie zabiło. Na szczęście od razu po wyjściu z przerębli jakiś dobry człowiek podsunął mi kufel grzańca, a inny dolał setkę wódki. – Do dna! Za zdrowie Bredo! Bredo Morstøl, lat 89. Najstarszy i najsłynniejszy mieszkaniec Nederland, górskiego miasteczka w amerykańskim stanie Kolorado, gdzie właśnie przebywam. Najlepszy kumpel mężczyzn, obiekt westchnień kobiet. Główny bohater trwającego festiwalu, na którym skok z trumny do mroźnego jeziora i powszechne pijaństwo to niejedyne atrakcje. Pewnie warto w tym miejscu dodać, że Bredo Morstøl od dwudziestu lat jest... trupem.

ZIMNA SPRAWA
– Chcesz lodu? – pyta mnie Bo Shaffer, lejąc whisky do plastikowych kubków. – Jasne – odpowiadam. Shaffer, ksywka „Iceman”, wrzuca do mojego kubka białą kostkę wyjętą z wielkiej skrzyni, w której leży... Bredo we własnej osobie. Nie wierzę swym oczom. Do dziś myślałem, że zamrożone ciało musi być przechowywane w superlaboratoriach, zamknięte w futurystycznych kapsułach, podłączone do komputerów i innych maszyn rodem z XXIII wieku. A Bredo Morstøl leży w zwykłej drewnianej chatce w zwykłym aluminiowym pudle. Obecnie otwartym. – Co miesiąc przywożę tu 700 kg suchego lodu i układam go w skrzyni. Dzięki temu świętej pamięci nieboszczyk non stop ma zapewnioną temperaturę minus 78 stopni Celsjusza i, przynajmniej teoretycznie, szansę, że kiedyś będzie odmrożony i uratowany – cieszy się Bo Shaffer i wznosi toast za zdrowie Bredo.

ŻYCIE PO ŻYCIU
Dawno temu pan Morstøl był leśnikiem we wschodniej Norwegii. W 1989 roku doznał śmiertelnego ataku serca, ale córka i wnuk zmarłego nie pogodzili się z przeznaczeniem. Zapłacili kilkadziesiąt tysięcy dolarów klinice krionicznej Trans Time w USA za zamrożenie ciała dziadka i przewiezienie go do siedziby firmy w Kalifornii. Bredo nie zabawił tam jednak długo. W połowie lat 90. krewni uznali, że oni sami zajmą się nim lepiej i przenieśli staruszka do zapełnionej suchym lodem aluminiowej skrzyni ukrytej w chatce na skraju Nederland. Ponieważ jednak trzymanie zamrożonych zwłok w przydomowym ogródku jest niezgodne z amerykańkim prawem, władze szybko zainteresowały się norweską rodzinką i wkrótce zarówno córka, jak i wnuk Bredo zostali deportowani z USA. Opiekę nad osamotnionym dziadkiem przejęli mieszkańcy miasteczka z Bo Shafferem na czele. By zalegalizować swe działania, założyli organizację non–profit o dumnej nazwie „Międzynarodowy Instytut Krioniki i Centrum Przedłużania Życia”, której jedynym celem jest dostarczanie odpowiedniej ilości lodu do skrzyni Bredo Morstøla. I wtedy zaczęła się prawdziwa jazda.

PARADA KRIONICZNA
Coroczny festiwal ku czci Bredo nazywa się „Frozen Dead Guy Days” („Dni Zamrożonego Martwego Faceta”) i trwa w najlepsze już od piątku. W sobotę po południu nikt nie jest trzeźwy. – Czy my nie spotkaliśmy się wczoraj na paradzie? – zaczepia mnie na ulicy piersiasta blondyna z butelką piwa w ręku. „Frozen Dead Guy Days” tradycyjnie rozpoczyna Parada Krioniczna w centrum miasteczka. Kilkaset osób przebranych za trupy, zombie, wikingów i samego Bredo Morstøla maszeruje w rytm głośnej muzyki wąskimi ulicami na całonocny bal połączony z przeglądem twórczości chyba wszystkich browarów oraz bimbrowni w promieniu 100 km. – Pewnie! Byłem wczoraj przebrany za wielki sopel lodu – kłamię jak z nut. – No to zdrowie Dziadka! – wznosi toast blondyna i zaraz potem czuję gorąco jej ust i jędrność piersi. Czyżby to był początek czegoś więcej?

WYŚCIGOWE TRUMNY
Moja nowa dziewczyna ma na imię Amy i ciągnie mnie na „Wyścig Śmierci”. Tysiąc ludzi zebranych wokół dużego placu zabaw dla dzieci głośno odlicza ostatnie sekundy do startu. – Trzy... dwa... jeden... – skanduje tłum. Trzydzieści sześcioosobowych drużyn ściga się, dźwigając trumny z żywymi na szczęście pasażerami. Z jednym z tych teamów, „Sześciopakami”, ćwiczyłem rano w stroju XIX–wiecznego plażowicza. Niestety, chłopaki uznały, że jestem za ciężki. Teraz z jakimś cherlakiem w trumnie pędzą slalomem między huśtawkami i zjeżdżalniami. Walka nie jest łatwa, bo nawierzchnia placu pokryta jest lodowo–błotnistą breją. Na początku drugiego okrążenia rozpędzone „Sześciopaki” wpadają na inny zespół. Trumny z pasażerami walą się na ziemię. Ktoś wyje z bólu, ratownicy ruszają do akcji. Nic groźnego – jeden z zawodników ma poharataną nogę. – Nuda – stwierdza Amy podchmielona już tak, że nie widzi nic złego w tym, by zaprosić mnie do siebie. – Pogadamy o twoim wielkim soplu.

RYBI ODLOT
Na festiwal udaje mi się wrócić dopiero w niedzielne przedpołudnie. Wykorzystuję moment, gdy Amy bierze prysznic, wypinam się z kajdanek i tylnym wyjściem wymykam na ulicę. W samą porę, żeby zdążyć na konkurs w rzucaniu rybą na odległość. – Bez obaw. Ta ślicznotka jest już martwa – uprzejmie informuje sędzia, podając mi zmrożoną 5–kilogramową rybę. Jej stan przypomina stan Bredo. Whisky na pusty żołądek pobudza mojego sportowego ducha, więc chwytam rybę i ciskam nią. 3,5 metra! Najgorszy wynik dnia! Ale mam za sobą upojną noc z Amy, więc wszystkie drwiny widzów mam gdzieś. Bardziej martwi mnie to, że jeszcze nie jadłem śniadania. 

BŁĘKITNA OSTRYGA
W barze na 1st Street zapisuję się na konkurs jedzenia pod nazwą „Błękitna ostryga”. Wygrywa ten, kto pierwszy zje całą porcję tego świństwa. Nawet jeśli przegram, mam gwarantowaną darmową wyżerkę. W mojej grupie eliminacyjnej jest czterech facetów. Barman stawia przed każdym talerz czegoś, co przypomina pierożki. – Smażone bycze jądra! Uwielbiam ich zapach! – wykrzykuje Ray, niewidomy któremu towarzyszy pies przewodnik. Raz się żyje! Biorę jąderko w dwa palce i ostrożnie wkładam je do ust. Coś chrupie między zębami. Coś przykleja się do języka. Nagłe gwałtowne torsje eliminują mnie z zawodów. Resztę mojej porcji zjada pies Raya. Jego pan bezapelacyjnie wygrywa zawody.

SŁAWA, SŁAWA, SŁAWA
„Chicago Tribune”, jedna z najważniejszych amerykańskich gazet, umieściła „Frozen Dead Guy Days” na liście 100 imprez, w których trzeba koniecznie wziąć udział. Relacje z tej imprezy pokazują największe telewizje USA, z CNN włącznie. Film dokumentalny o zwariowanym Nederland, nakręcony przy wsparciu słynnego reżysera Micheala Moore’a, zdobył mnóstwo prestiżowych nagród. Gdyby Bredo Morstøl to wszystko widział, z pewnością byłby równie zdziwiony, co szczęśliwy. Kto wie, może jeszcze kiedyś będzie. – Tu jesteś, ogierku! – z rozmyślań nad ciepłym piwem wyrywa mnie głos Amy. Szczerze? Wygląda, jakby ostatnie 20 lat spędziła u boku Bredo. W skrzyni wypełnionej lodem. Jest sinoczerwona. – Hej, bejbi, nie masz nikogo, kto rozpali w twoim piecu? – Uhm – potwierdza Amy. – Zamów mi piwo z setką wódki.

Dodał(a): Sebastian Dembiński Wtorek 11.10.2011