Byliśmy na „Mission: Impossible – Fallout” – ten film dosłownie wyrywa z butów

W weekend otwarcia w Stanach Zjednoczonych szósta odsłona „Mission: Impossible” dosłownie rozbiła bank, a pierwsze głosy recenzenckie mówiły o tym, że to nie tylko najlepsza część serii, ale i jeden z najlepszych filmów akcji XXI wieku. Po seansie „Mission: Impossible – Fallout” śmiało możemy się z tym zgodzić.
dmm.jpg

Na „Mission: Impossible – Fallout” szliśmy pełni sceptycyzmu. No bo z jednej strony to już szósta część serii, więc zdawało nam się, że scenarzyści nie mogą wpaść na nic, czego byśmy wcześniej już nie widzieli, a z drugiej strony trudno było spodziewać się po 56-letnim Tomie Cruisie, że będzie tak samo żwawy i energiczny jak 20 lat temu. Jednak po pierwszych 15 minutach filmu już wiedzieliśmy, że żadne z powyższych obaw się nie potwierdzą.

„Mission: Impossible – Fallout” – fabuła
Film zaczyna się klasycznie. Oto Ethan Hunt otrzymuje kolejne niemożliwe do realizacji zadanie – ma zdobyć pluton, którego terroryści chcą użyć do produkcji bomb nuklearnych. Misja kończy się jednak niepowodzeniem, a pierwiastek wpada w niepowołane ręce.  Impossible Mission Forces muszą go więc odzyskać. I tak rozpoczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki.

„Mission: Impossible – Fallout” – wrażenia po filmie
Najnowsze „Mission: Impossilble to bowiem 2,5 godziny najczystszej rozrywki i nieprzerwanej akcji. Jest tam wszystko: pościgi w samochodach, na motocyklach i w helikopterach, strzelaniny, skoki ze spadochronem, bijatyki w toaletach i na imprezach, odbijanie więźniów i tajne operacje wywiadowcze.

Miejscami oczywiście pojawiały się też różne nieprawdopodobne i nierealne sceny, ale to wynikało raczej z tego, że twórcy doskonale poruszali się w obrębie konwencji i dokładnie wiedzieli, na ile mogą sobie pozwolić. W końcu jakiemu innemu filmowi moglibyśmy wybaczyć tyle, ile „Mission: Impossible”? Tym bardziej, że tak naprawdę nie to stanowiło o sile filmu. A przynajmniej nie tylko to.

Szósta część to bowiem niemal klasyczny tzw. „heist movie”, w którym co chwilę przeplatają się ze sobą najróżniejsze intrygi, tak że w pewnym momencie nie wiecie kto z kim i dla kogo pracuje. I nie dość, że scenarzyści sprytnie spletli ze sobą różne wątki, to w dodatku rozwiązali je z głową i sensem. Co więcej, momenty spowolnienia akcji, mające na celu wprowadzenie lub rozwiązanie intrygi, wcale nie były przegadanymi dłużyznami, tylko wynikały z naturalnego rozwoju wypadków i gładko pchały fabułę naprzód.

Tom Cruise wciąż w formie
Warto też wspomnieć dwa słowa o samym Tomie Cruisie, po którym nie widać najmniejszych oznak zmęczenia materiału. Ostatnio pisaliśmy wam o zależności między liczbą kilometrów przebiegniętych przez Toma na ekranie a wysoką jakością filmu. W „Mission: Impossible – Fallout” Cruise biegał chyba najwięcej z wszystkich pozostałych części (na czele z niemal 5-minutową sekwencją sprinterską)i przy tym wykonywał takie akrobacje, jakby miał 25, a nie niemal 60 lat. Wielki szacunek dla tego pana.

Reszta obsady, czyli Ving Thames, Simon Pegg, Alec Baldwin czy Sean Harris również dali radę, zresztą jak zawsze. Najsłabszym ogniwem był niestety Henry Cavill, który po prostu wyglądał w tym filmie, ale swoim występem nie powalił na kolana. Trochę smutno było też nie zobaczyć na ekranie Jeremy’ego Rennera, który niestety nie mógł wystąpić w filmie ze względu na zobowiązania związane z „Avengers: Infinity War”, to jednak w obliczu tak dobrego filmu nie miało większego znaczenia. Bo „Mission: Impossible – Fallout” to zdecydowanie najlepsza odsłona całej serii.

Dodał(a): Jakub Rusak/ fot. materiały prasowe Poniedziałek 06.08.2018