Kulisy Le Mans – legendarnego wyścigu 24-godzinnego

Reporter CKM obserwował od środka najwspanialszy wyścig samochodowy na świecie! I nie chodzi nam o Formułę 1. Ani nie o Picanto Cup. Przeczytajcie jak wyglądają kulisy legendarnego 24-godzinnego wyścigu Le Mans.
maxppp_BLIN201806174434.jpg

Reportaż pierwotnie ukazał się w magazynie CKM nr 8/2016

Powinienem powiedzieć ci, jak ciężko było mi dostać się na tegoroczny 24-godzinny wyścig Le Mans. Jak musiałem jechać przez pół Europy, a potem gnić na kempingu, moknąć w błocie, jeść półsurowe burgery po to, by być świadkiem jednego z największych wydarzeń w światowym motosporcie. Ale nie napiszę tak, bo to nieprawda.

Poleciałem do Le Mans odrzutowcem wynajętym przez Porsche, by zajrzeć za kulisy najbardziej zaawansowanego technicznie sportu samochodowego świata i podziwiać wysiłek, który ta firma włożyła w tegoroczne, 18. zwycięstwo w legendarnym wyścigu. I przy okazji być świadkiem jednego z najbardziej dramatycznych finiszów w całej historii Le Mans.

Żywa legenda
Le Mans to jedna z najstarszych i najważniejszych imprez wyścigowych tej planety. Po raz pierwszy ścigano się tu w 1923 roku. Wtedy była to impreza dla zapaleńców, zawody obserwowali głównie wieśniacy, a średnia prędkość wynosiła ok. 90 km/h.  Dziś wyścig w Le Mans to jedna z trzech najważniejszych imprez światowego motosportu – obok Grand Prix F1 w Monaco i wyścigu Indy 500 w USA. Nadal przyjeżdża tu wielu zapaleńców, ale o zwycięstwo walczą zespoły fabryczne z budżetami ćwierć  miliarda euro rocznie – Audi, Toyota i Porsche. W ostatnich dekadach tor uległ ogromnym modyfikacjom podnoszącym bezpieczeństwo ścigania. Zniknęła m.in. słynna sześciokilometrowa prosta, na której auta przekraczały 400 km/h. Podstawowa idea pozostała jednak niezmienna: przez 24 godziny non stop kierowcy ścigają się na drogach publicznych – 13 629 metrów trasy tylko w małej części biegnie po torze wyścigowym, a resztę wyznacza się na drogach łączących miasteczka wokół Le Mans. Średnie prędkości sięgają tu 250 km/h. Wygrywa najszybszy pojazd – albo raczej ten, któremu uda się przetrwać 24 godziny na torze i dotrzeć do mety.

Like a boss

Odrzutowiec wynajęty przez Porsche ląduje w Le Mans w piątek, 27 godzin przed startem wyścigu, który od zawsze zaczyna się w sobotę o 15:00. Pas startowy lotniska biegnie równolegle do prostej startowej na torze i schodząc po schodkach widzę charakterystyczne budynki trybuny głównej – obraz, który na pamięć zna każdy fan wyścigów długodystansowych. Chwilę wcześniej lądowali tu Brad Pitt, Keanu Reeves i Jason Statham, goście specjalni tegorocznego wyścigu. Gdy przechodzę przez halę przylotów, udekorowaną archiwalnymi zdjęciami starych samochodów wyścigowych, dociera do mnie, że zaczyna się moje Le Mans – mam kilkanaście godzin, by odpocząć i zebrać siły przed trudami wyścigowego weekendu... Oczywiście marnuję ten czas, wybierając zabawę i niekończące się kolejki piwa Kronenbourg w mieszczącym się w centrum miasta „Legends Cafe”, lokalu wypełnionym akcesoriami związanymi z wyścigiem. Gdy nad ranem ląduję w pokoju hotelowym, klaustrofobicznej dziupli o powierzchni sześciu metrów kwadratowych, już wiem, że przegrałem – nie będzie długiego spania, będzie tarcie nosem o ziemię w niedzielę rano, będzie zmęczenie, twarz zombie oraz ogólna masakra. Dobra, trudno. Dawać to Le Mans!

Świątynia szybkości
Kiedy w sobotę rano wchodzę na tor po raz pierwszy, widzę to, co dotąd znałem z opowieści – ogromne tereny gęsto pokryte namiotami. Le Mans to sportowe sanktuarium, do którego co rok w czerwcu ściągają pielgrzymi. Tegoroczny wyścig obserwuje ponad 260 tysięcy ludzi. Przyjechali autami osobowymi, kamperami, motocyklami. Wśród namiotów stoją VW Golfy, gdzie indziej w oczy kłują Dacie, ale dostrzegam też Ferrari, Porsche i Aston Martiny. Pełna demokracja, wszyscy egzystują w takich samych równie złych warunkach – zwykle śpią w namiotach, chodzą w kaloszach, grzęzną w błocie, jedzą to, co uda im się zgrillować, piją francuskie piwo. No i kibicują jak opętani. Żaden inny motosport (naprawdę ŻADEN) nie ma tak fanatycznych kibiców jak wyścig Le Mans. Dla większości z nich jest to rodzaj religii, do Francji przyjeżdżają regularnie, znają wyniki wyścigów z poprzednich lat, pamiętają nazwiska kierowców, inżynierów, pamiętają wypadki oraz sensacyjne rozstrzygnięcia. Pragniesz splendoru i luksusu? Jedź na wyścigi F1. W Le Mans jest tylko sport. Ale żeby było jasne – sport, któremu firma jak Porsche poświęca tak wiele uwagi, nie może być jedynie kosztowną zabawą.

Mistrzowie ścigania
Porsche to wyścigowa marka-legenda. Gdy Niemcy odnosili sukcesy w wyścigach, wielu producentów dopiero uczyło się, jak budować auta tak, by w czasie jazdy nie odpadły im koła. Lista osiągnięć Porsche jest niebywała. Na Le Mans auta z Zuffenhausen wygrywały dotąd 17 razy, w latach 70. i 80. XX wieku dominując w sposób, który zakrawał wręcz na trollowanie. Ale rywale nie stoją w miejscu – w ostatnim piętnastoleciu to Audi wygrywało seriami w Le Mans. Jest też Toyota, która wydała miliardy dolarów na team F1 i nie wygrała ani jednego Grand Prix. Od kilku sezonów Japończycy startują w Le Mans i chcą tu wreszcie wygrać. Każdy z tej trójki wystawił w tym roku po dwa prototypy. Audi tradycyjnie przywiozło pojazdy z silnikami TDI (tak, diesel!), Toyota pokazała nową konstrukcję – V6 z turbo o pojemności 2,4 litra. Zaś Porsche w swoich prototypach montuje… uturbiony dwulitrowy silnik V4. Kto wygra? Problem polega na tym, że możesz mieć najlepszą konstrukcję na świecie, a i tak możesz przegrać. To Le Mans, tu szczęście bywa złośliwe częściej niż na co dzień.

Deszcze niespokojne
W Le Mans zawsze pada – to wie każdy fan wyścigów. Leżące na północy Francji miasto obrywa wszystkimi pogodowymi zawirowaniami, przetaczającymi się nad Zatoką Biskajską. W trakcie 24 godzin ścigania nie sposób uniknąć deszczu na torze. W sobotę o 14:30, pół godziny przed startem, z nieba woda leje się w takich ilościach, że na prostej start-meta płyną strumienie. Deszcz zacina poziomo, piździ zimnem jak w Polsce w październiku, choć to środek czerwca we Francji. W takich warunkach zaczyna się wyścig. 60 samochodów, 180 kierowców i 24 godziny ścigania. Cała doba monotonnego rygoru „jazda-zmiana-odpoczynek-jazda” od którego nie można uciec. Nikt zresztą nie chce uciekać. Le Mans jest raz w roku. Masz 364 dni, żeby się przygotować do tego wyścigu, więc gdy ten dzień w końcu nadejdzie i rozpocznie się ściganie, nie chcesz tego schrzanić. Ale oczywiście Le Mans  to podstępna bestia, więc nie ma takiej możliwości, żeby do mety dojechali wszyscy i by dojechali bez przygód. Coś na pewno się spieprzy. Pytanie – komu. I kiedy.

Od zmierzchu do świtu
Powiem szczerze: chcesz oglądać wyścig, zostań w domu przed telewizorem. W telewizji masz powtórki, zbliżenia, „slow motion” i komentarze. Na torze jesteś niemal jak ślepiec. Ale w byciu na torze w ogóle nie chodzi o to, by wszystko widzieć i wiedzieć. Jesteś tu, żeby uczestniczyć w czymś, co dzieje się tylko raz w roku. A Le Mans to więcej niż wyścig. Po zmroku na scenie obok toru trwa wielki koncert z udziałem znanych francuskich artystów, po północy strzelają fajerwerki, leje się piwo, na rożnach pieką się prosiaki, ze smażalni bucha zapach oleju na którym smażą się frytki. 260 tysięcy ludzi w pokoju i zgodzie pije, konsumuje, bawi się, a nad ranem pada bez życia w namiotach, na trawnikach, na ławkach lub gdzieś w kącie. O świcie wokół toru nie ma prawie nikogo. Pojedyncze najtwardsze sztuki śpią na trybunach, pozwijane na wąskich krzesełkach jak koty. Ja chcę przetrwać wyścig bez zmrużenia oka i do godziny siódmej rano wszystko wygląda dobrze. Lecz gdy robi się jasno, wiem że przegrałem. Czuję, jakby ktoś nagle odłączył mi zasilanie, po 24 godzinach na nogach potrzebuję choćby chwili odpoczynku. Nie pomagają kawa ani energetyki – organizm odmawia współpracy. O 8:30 wracam do mojej hotelowej celi i niespodziewanie okazuje się ona najwspanialszym miejscem pod słońcem. Godzina snu. Tyle powinno wystarczyć.

Niemożliwe nie istnieje
Budzik drze się jak opętany dokładnie o 9:30, zrywam się jakby ktoś raził mnie prądem i za chwilę jestem znowu na torze. Niedziela w Le Mans ma zupełnie inny nastrój niż sobota. Mimo, że do zakończenia wyścigu jeszcze sporo czasu, można wyczuć, że finisz jest coraz bliżej. Wszyscy zerkają na wielkie zegary z logiem Rolexa czekając na wybicie piętnastej, choć po blisko 20 godzinach ścigania nic nie jest jeszcze rozstrzygnięte. Wrzask samochodów przelatujących na pełnej prędkości przez prostą start-meta odlicza kolejne okrążenia. Po tylu godzinach ścigania rozpoznaję te dźwięki – Corvette C7.R warczy jak maszyna z piekła, Aston Martin przetacza się z potężnym gulgotem, Ferrari 488 GTE drze się, jak... Ferrari, a Ford GT pracuje jak maszyna rolnicza. Diesli Audi niemal w ogóle nie słychać, za to metaliczny dźwięk prototypów Porsche trudno pomylić z czymkolwiek innym. Na prowadzeniu Toyota z nieznaczną przewagą nad Porsche. Dwa pierwsze bolidy dzieli ledwie kilkadziesiąt sekund – to niewiele, jeśli wziąć pod uwagę, że najszybsze samochody pokonują okrążenie toru w ok. trzy minuty i dwadzieścia sekund. Nadal nic nie wiadomo. To właśnie jest tak niezwykłe na Le Mans. Samochody ścigają się tu przez 24 godziny, więc to, że ktoś złapie awarię w połowie wyścigu nie oznacza że przegrał – rywal też może mieć usterkę. W 2011 roku Audi, po pokonaniu 355 okrążeń toru, wygrało z przewagą niespełna 14 sekund nad drugim na mecie Peugeotem. Natomiast rok wcześniej, w 2010 roku, wyścig zdominowały trzy Peugeoty, tyle, że żaden nie dojechał do mety, a Audi, które wszyscy skazywali na porażkę, niespodziewanie triumfowało zajmując całe podium... Znasz powiedzenie „niemożliwe nie istnieje”? Wymyślił je ktoś, kto ścigał się w Le Mans.

Trzęsienie ziemi na torze
Na 10 minut przed końcem wyścigu w 2016 roku Japończycy zaczynają już luzować korki od szampana. Toyota nr 5 zmierza do mety z przewagą kilkudziesięciu sekund nad Porsche nr 2. Prowadzący Toyotę były kierowca F1 Kazuki Nakajima wjeżdża na prostą startową by zacząć ostatnie okrążenie w wyścigu i… nagle jego bolid nieruchomieje! Francuski spiker drze się do mikrofonu jak nawiedzony, nie rozumiem ani słowa, ale nie muszę – stoję na trybunie głównej i wszystko widzę. Przede mną dzieją się rzeczy niewiarygodne. Widzę unieruchomioną Toyotę i załamanego Nakajimę. Widzę Porsche nr 2, które mija Toyotę i na ostatnim okrążeniu, dwie minuty przed godziną 15:00, wychodzi na prowadzenie, by wygrać wyścig! Toyota w końcu rusza z prostej startowej, ale jest już po wszystkim. Auto, które zwycięstwo miało w kieszeni, nie zostaje nawet sklasyfikowane. Publiczność na trybunie głównej z trudem łapie oddech. W boksie Toyoty płaczą z bezsilności – potem okaże się, że zawiodła rurka łącząca turbinę w intercoolerem, taki drobiazg przekreślił cały rok przygotowań do najważniejszego wyścigu na świecie. W namiocie Porsche wybucha euforia – strzelają szampany, ludzie rzucają się sobie w ramiona. Niemcy wygrali na Le Mans po raz 18., są najlepsi, są nie do pobicia. Tej nocy w Le Mans znowu nie będzie spania. Będzie świętowanie.

Dodał(a): Andrzej Chojnowski/ fot. OLIVIER BLIN/MAXPPP/FORUM Niedziela 25.11.2018