Ustawki, napady, pałowanie, czyli wyznania kibola

Ustawki, napady, pałowanie – tak jeszcze przed niewielu laty wyglądało życie fanatycznych kibiców piłkarskich... A może wygląda tak także dziś?
iStock-817367334.jpg

Fanatyk jednego z polskich klubów zdecydował się opowiedzieć swoją historię i ujawnić, jak wyglądało kiedyś – i jak wygląda dziś – życie najostrzejszych kibiców piłki nożnej. Jego opowieść pod tytułem „Fanatycy” wydało wydawnictwo SQN. Wybraliśmy kilka fragmentów tej książki, ale to tylko ułamek wiedzy o tym zjawisku i ludziach, którzy je tworzą. Chcesz poznać scenę kibicowską w Polsce – przeczytaj całą książkę.

Promocja
Już na swoim pierwszym wyjeździe autokarowym usłyszałem hasło „Idziemy na promocję”. Rozglądałem się, gdzie ta promocja i gdzie oni idą. Po chwili kolesie wybiegli ze stacji benzynowej obładowani wszelkimi dobrami, jakby Mikołaj prezenty rozdawał. W autokarze zaczęli dzielić łupy – wódkę, papierosy, karton batonów. Biedni byli właściciele i pracownicy stacji i sklepików, gdy wpadała taka horda głodnych i żądnych alkoholu kiboli. „Dzień dobry, przyszliśmy na promocję” – tak nasze kwiaty zwykły się witać, wchodząc do upatrzonego lokalu. Jeżeli sprzedawca się stawiał, dostawał w mordę. Byliśmy niepowstrzymani, a brak czyjejkolwiek reakcji tylko rozzuchwalał towarzystwo. Niewielu miało odwagę się postawić na widok kilkudziesięcioosobowej watahy. Z półek znikały najlepsze alkohole, na które na co dzień większość nie mogła sobie pozwolić. Wynoszono skrzynki z piwem, nawet całe lodówki, do tego chipsy, batony – wszystko, co dało się zjeść i wypić. Policja była bezradna. Nawet jeżeli zatrzymali potem taką wycieczkę, po skradzionych fantach nie było śladu.

Dziś jeździmy pod czujnym okiem funkcjonariuszy. Mniej lub bardziej dyskretnie obstawione są wszystkie miejsca, gdzie możemy narobić problemów, do rangi wyzwania urasta nawet zatrzymanie się na stacji na zwykłego hot doga. Tak jak bezczelne były promocje w latach 90., czy nawet później, tak samo bezczelnym jest twierdzenie, że nie można nas wpuścić na stację, bo wszystko zajebiemy. Ludzie, pobudka! Lata 90. się skończyły. Złota era polskiej chuliganki, kibicowskiej wolności, rozpierduchy na każdym kroku, awantur w pociągach, na dworcach, kamionek, regularnych przypałów… to wszystko już nie wróci. Jesteśmy innym środowiskiem, kształtowaliśmy się przez lata, wyzbywając się różnych zachowań.

Atak na pociąg
Kolej postanowiła dołączyć do składu jeden wagon, a policja uznała, że warto nas przypilnować. Z początku wszystko było OK, ale okazało się, że nas w tym ostatnim wagonie zamknęli. Wszystko poblokowane, żadnego wyjścia. Gdy wjeżdżaliśmy w miasto, pociąg zaczął zwalniać. Nagle poszła szyba, ktoś krzyknął coś niezrozumiałego. Zaraz trzasnęła kolejna i jeszcze kolejna. Dalej już nie wiedziałem, co się dzieje, były tylko huk kamieni bijących w wagon, dźwięk tłuczonego szkła i krzyki dobiegające z innych przedziałów. W życiu nie przeżyłem czegoś takiego. Nie mieliśmy odwagi, by się podnieść i wyjrzeć się na zewnątrz. Cwaniaczki dobrze się do ataku przygotowały. Widać miały rozkminione miejsce i zaatakowały w najlepszym momencie – gdy pociąg się zatrzymał między nasypami. Gdy sytuacja się trochę uspokoiła, nasi niebiescy towarzysze podróży nabrali wigoru. Biegali jak pojebani wzdłuż torowiska, szukając atakujących, ale mieli pod górkę, dosłownie i w przenośni, bo po obu stronach torowiska były nasypy, dość gęsto zarośnięte. Zanim przedarli się przez krzaki, po kamieniarzach nie było już śladu. W wagonie nie zostało prawie nic, nie było jednego całego okna, nie było przedziału, w którym ktoś by nie oberwał. Podłogi wagonów były zasypane szkłem i kamieniami. Krajobraz jak po zamachu terrorystycznym. Szkło, krew, ranni. A na dokładkę psy, którym odjebało do końca. Uznali, że na nas odbiją sobie tę akcję. Też byłbym wkurwiony, gdybym musiał zasuwać pociągiem z bandą kiboli, na koniec stał się celem ataku niezidentyfikowanych sprawców. Ale problemem było kilku chłopaków, którzy dość mocno oberwali. Jeden nadal leżał nieprzytomny i trzeba było szybko wzywać karetkę. Gdy trochę się opanowali, wpuściliśmy dowódcę do wagonu. Jak zobaczył skalę strat, zbladł. A widząc zakrwawionego, poturbowanego kolesia, prawie zemdlał. Od razu zaczął się drzeć przez swoje radyjko, że potrzebna jest karetka. Mogli nas nienawidzić, ale żaden nie wziąłby na klatę nieudzielenia pomocy poszkodowanemu w tak ciężkim stanie.

Ścieżka zdrowia

Tamtego feralnego dnia mieliśmy jeszcze trochę rozrywek. Wyprowadzili nas z dworca wąskim wyjściem, przed którym czekał niemały oddział, ustawiony tak, by oddzielić nas od normalnych obywateli. To nigdy nie kończyło się dobrze. Pierwsze osoby ledwo przeszły przez drzwi, a już zaczęły obrywać pałami. Cofnąć się nie mogliśmy, bo z tyłu też zaczęli napierdalać. I znowu znaleźliśmy się na łasce baranów w mundurach. Jedynym rozsądnym wyjściem było wyrwać do przodu i rozbiec się przed dworcem, ale to też się nie udało, bo szpaler zastąpił nam drogę i zaczęła się kotłowanina. Broniliśmy się, jak mogliśmy, ale z gołymi łapami przeciwko tarczom i pałkom nie mieliśmy szans. Pogonili nas z buta na stadion, regulując tempo marszu, jakbyśmy faktycznie byli bydłem, które prowadzi się na pastwisko. Kiedy ci z przodu zwalniali, ci z tyłu zaczynali poganiać i pałować. Potem na odwrót – gdy z tyłu nas poganiali, ci z przodu zaczynali napierdalać. I tak niemal całą drogę na stadion. Na miejscu okazało się, że nie ma biletów. I co, kolejne pałowanie? Na szczęście prewencja też się musiała zmęczyć, bo pod stadionem sobie odpuścili. Byliśmy wykończeni, po prostu położyliśmy się w trawie i przeleżeliśmy tak godzinę, zanim pojawił się gość z biletami. Zapadła błoga cisza. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, by jeszcze wywijać.

Ustawka
Dojeżdżamy na miejsce, skręcamy w jakiś dziki, gęsty las. Leśne wertepy kończą się na małej polance. Niestety naszych przeciwników jest mniej, niż było ustalone. Trudno, trochę chłopaków, głównie młodych, obejdzie się smakiem – banda na bandę tym razem nie przejdzie. Nie zwykliśmy robić nikomu świństw, więc będzie na liczby, bez krzywych akcji.

Na miejscu chwila na rozgrzewkę. Top boys idą na krótką pogawędkę, ustalenie zasad. Kilka minut i pada pytanie, czy gotowi. Kurwa, pewnie, że gotowi! Bandaże i piąstkówki zabezpieczają nasze pięści, szczęki już w gębie. Do tej chwili serce pompowało krew jak oszalałe. Ale dopiero ten moment, kilkadziesiąt sekund przed zwarciem, to jest ta sytuacja, w której dostaje się istnego pierdolca. Strzał adrenaliny jest niesamowity. Klapy na oczy, garda wysoko i na pełnej kurwie do przodu. Mówi się, że pierwsze pierdolnięcie jest decydujące. Pierwsza linia zawsze musi być najmocniejsza. Musi budzić respekt, samym wyglądem ma działać na przeciwnika. To od pierwszej linii w dużej mierze zależy przebieg spotkania. Wyeliminowanie jednej czy drugiej czołowej postaci w szeregach którejś z ekip może wywołać panikę, w najlepszym razie zwątpienie. Im więcej myślisz, analizujesz, tym gorzej dla ciebie i twoich kolegów.

Wolno podchodzimy do przeciwników, oni idą ku nam. Nagle słychać głośny ryk i wjeżdżamy w siebie. Ktoś z przodu się rozpędza i na wyskoku, niczym Chuck Norris, atakuje rywala, trafiając go prosto w twarz. Przyjmiecie taki cios? Nawet jeżeli przyjmiecie, i tak go nie wytrzymacie. Gość jest pozamiatany, nie ma siły się podnieść. Bijatyka nie zdążyła się porządnie rozkręcić, a dla niego już jest po zabawie.

Nad nim słychać odgłos młócenia, pięści trafiających w cel, zarówno z jednej, jak i drugiej strony. Przeciwnik zaczyna się rozbiegać, kilku z nich jest już na ziemi. To daje wystarczającą przewagę, by szybko zakończyć starcie. Z boku słychać głośne krzyki, po ksywkach podpowiadają nam, komu pomóc, kogo podnieść, informują, że ktoś ucieka. W takim zamieszaniu często traci się kontakt z tym, co się dzieje dookoła, szczególnie gdy przyjęło się na gębę solidny cios. Wpada mi w ręce koleś, który nie wie nawet, od kogo dostał. Zarobił prosto w ucho, zwariował mu błędnik, choć cios nawet nie był mocny. Wstyd się przyznać, ale rąbnąłem go prawie jak baba – tak się zataczał, że w życiu bym go nie trafił drugi raz. Zanim zdążył paść na glebę, przyjął na klatkę piersiową rozpędzonego kolegę. Pozamiatane, KO. Robię kilka kroków naprzód i potykam się o gościa, który przypomina worek kartofli. Zaraz dopadam jeszcze jednego amatora mocnych wrażeń. – Koniec! Dość! Już koniec! – krzyczy. Ale wcale nie wygląda na kogoś, kto miałby dosyć. Szybko powalam go na ziemię, zdecydowanie za łatwo, chyba faktycznie nie miał ochoty już nadstawiać tej swojej pięknej buźki. Zakrywa twarz, przewraca się na bok i zwija w kłębek, ale ani myślę mu odpuścić. Okładam go do momentu, aż nie czuję chrupnięcia w lewej dłoni. Dobiegają jeszcze dwie osoby i koleś odpływa po mocnym kopnięciu prosto w nos. Nie takie były zasady.

Ale gość jeszcze na koniec podniósł mi adrenalinę. Facet o większych niż ja gabarytach, wytatuowany prawie w całości od pasa w górę, całą bijatykę kręcił się gdzieś z tyłu i tylko wypychał kolegów. Nawet nie oberwał, a ma czelność krzyczeć, że to koniec? W takim razie po chuj tu przyjeżdżał? Żeby potem się lansować przed dupami na dyskotece, że na ustawki jeździ? Tak czy inaczej, daliśmy mu powody, by ten dzień zapamiętał na długo.

Ciśnienie zaczyna mi schodzić, rozglądam się dookoła, widzę siedzącego w trawie zakrwawionego małolata. Oko spuchnięte, nos z lekka przestawiony więc pewnie złamany, twarz zalana juchą. Mocno oberwał, nie chciałbym tak po akcji wyglądać. Chcę przejść obok niego, mimo to przystaję i pomagam mu wstać. Uśmiecha się do mnie, próbuje coś powiedzieć, ale tylko bełkocze. Może szczękę też ma w kawałkach. Ale nie – to przez ochraniacz na zęby. Wyjmuje go pyta, czy nie pomogę mu znaleźć buta. Nieźle – myślę – może czekać go drutowanie szczęki i tomografia głowy, a on się butami przejmuje. Po chwili już rozumiem dlaczego – wyskoczył na akcję w wyjściowych Lacoste. Po paru minutach but się znajduje, a chłopak rzuca na odchodne: Czekam na rewanż.

Fanatycy - futbol na śmierć i życie
Jaka jest prawda o ludziach, którzy wybrali kibicowskie życie? Fanatyk jednego z czołowych polskich klubów stwierdził, że wystarczy kłamstw. W tej książce opowiada, jak wygląda ich środowisko od środka, co kieruje osobami, które potrafią przebyć setki kilometrów za ukochanym klubem, i dlaczego szukanie mocnych wrażeń jest jak narkotyk. Dowiedz się, kim są, jak żyją i co ich nakręca. Bo to coś więcej niż pasja. To futbol na śmierć i życie.

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W MAGAZYNIE CKM NR 12/2017



Dodał(a): CKM/ fot. istockphoto.com Środa 10.10.2018