Skoczek na dachu

Skoczek na dachu


LIST DO RODZINY
-Nie boisz się, że możesz skończyć tak samo jak Darcy? -Oczywiście, że się boję. W B.A.S.E. zginęło już trzech moich znajomych. Sam widziałem śmierć dwóch osób... Olek twierdzi jednak, że prawdopodobieństwo, iż spadochron się nie otworzy, jest minimalne. Nieco większym zagrożeniem jest samo lądowanie - można zahaczyć o drzewo albo druty elektryczne, można utonąć w wodzie. Najgroźniejsze jest zaś uderzenie w obiekt, z którego skaczesz. Dlatego, wbrew pozorom, skok ze 100-metrowego mostu, w który nie ma jak walnąć, jest bezpieczniejszy niż z 300-metrowego wieżowca czy jeszcze wyższej skały. -Ale czy w ogóle warto ryzykować? -Widzisz, B.A.S.E. to nie tylko sam skok. To turystyka. Zwiedzasz świat, wchodzisz w niezwykłe miejsca, poznajesz nowych ludzi i zawierasz niesamowite przyjaźnie. Klimat tworzy widok z góry, lądowanie w środku miasta... - opowiada Domalewski. Choć na wszelki wypadek trzyma w domu zamknięty list pożegnalny do rodziny. W razie śmierci otworzą go jego krewni.

POZA SZLAKIEM
Teoretycznie B.A.S.E. nie jest nigdzie zakazany. Ale w pełni legalny jest zaledwie w kilku miejscach na świecie, np. na moście Perrine (150 metrów) w amerykań-skim stanie Idaho. W pozostałych przypadkach skoczkowie, chcąc nie chcąc, łamią jakieś drobne przepisy - np. wejście na dach wieżowca najczęściej oznacza naruszenie własności prywatnej, a lądowanie na ulicy zagrożenie ruchu drogowego. -Ale przecież ja nikomu nie szkodzę. Jeśli miałbym coś zniszczyć, to się wycofuję i rezygnuję ze skoku - broni się Olek Domalewski. Mimo to kilka jego akcji odbiło się w Polsce głośnym echem. W lipcu 2007 roku burzę wywołał skok z wieżowca BRE (80 metrów) w Łodzi. Lokalna „Gazeta Wyborcza” nazwała ten wyczyn „kompletną głupotą”, a komendant policji kazał wszcząć postępowanie. Rok wcześniej lot z Kazalnicy Mięguszowieckiej do Czarnego Stawu (300 metrów) skończył się oficjalnym oburzeniem dyrekcji Tatrzańskiego Parku Narodowego i mandatem za... poruszanie się poza wyznaczonym szlakiem. -Dlatego większość skoków wykonuję w nocy albo o świcie. Widzi mnie mniej ludzi i jest spokojniej - komentuje Olek.

CENA RYZYKA
Oprócz tego, że basejumping jest sportem niebezpiecznym, jest też sportem drogim. Sam spadochron kosztuje 9 tys. zł i szybko się niszczy, np. po lądowaniach w drzewach. Drugie tyle kosztuje kombinezon, kask, osprzęt. Najdroższe są jednak podróże do atrakcyjnych obiektów - tanie linie lotnicze jeszcze do Malezji ani USA nie latają. -W tym roku włożyłem w ten sport kilkadziesiąt tysięcy złotych - ostrożnie szacuje Domalewski. Sytuację ratuje sponsor - Olek jest zawodnikiem Diverse Extreme Team. Dzięki zespołowi mógł niedawno sobie kupić za tysiąc euro nowe cacko do skoków: wingsuit. Ten specjalny kombinezon ze skrzydłami pomiędzy rękami i nogami basejumpera spowalnia tempo opadania i umożliwia kilkakrotnie dłuższy i dalszy lot. Przed wypadkiem w Kuala Lumpur Domalewski zdołał go przetestować w górach tylko kilka razy. -Dlatego już nie mogę się doczekać zdjęcia gipsu - mówi Olek. -Jak tylko będę mógł ruszać prawą ręką, lecę skakać w wingsuicie do USA - zapowiada. Ale wcześniej wreszcie się ogoli.

DAWNO, DAWNO TEMU...
Choć skoki ze spadochronem z budynków planował już Leonardo da Vinci, współczesne B.A.S.E. narodziło się dopiero na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Za „ojca” tego sportu uważany jest Carl Boenish, który regularnie skakał ze skały El Capitan w amerykańskim parku narodowym Yosemite. W 1981 roku wydał pierwsze czasopismo na ten temat („BASE Magazine”) oraz zaczął przyznawać numery basejumperom, którzy skoczyli z czterech obiektów składających się na nazwę B.A.S.E. (sam otrzymał nr 4). Carl Boenish zginął w 1984 roku, skacząc ze skał w Norwegii.



Dodał(a): Mateusz Zieliński Środa 09.03.2011