Lifestyle

Wtorek 11.10.2011, Sebastian Dembiński

Martwy lód

Zapraszamy na najbardziej dziwaczną imprezę tej jesieni. Nawet martwi bawią się tutaj nieziemsko!

festiwal

Wyglądam nieźle. Wykwintny kapelusz, do tego stylowa fajka, elegancki wąs i boski strój kąpielowy w biało–czerwone paski. W XIX wieku w takim wdzianku rwałbym panny na potęgę w jakimś nadmorskim kurorcie. Problem w tym, że mamy wiek XXI, trwa jesień, na zewnątrz zaczyna robić się na prawdę zimno, a sześciu przebranych za śmierć gości niesie mnie w trumnie w stronę przerębli na jeziorze...


LOKALNY BOHATER
Piętnaście sekund w lodowatej wodzie prawie mnie zabiło. Na szczęście od razu po wyjściu z przerębli jakiś dobry człowiek podsunął mi kufel grzańca, a inny dolał setkę wódki. – Do dna! Za zdrowie Bredo! Bredo Morstøl, lat 89. Najstarszy i najsłynniejszy mieszkaniec Nederland, górskiego miasteczka w amerykańskim stanie Kolorado, gdzie właśnie przebywam. Najlepszy kumpel mężczyzn, obiekt westchnień kobiet. Główny bohater trwającego festiwalu, na którym skok z trumny do mroźnego jeziora i powszechne pijaństwo to niejedyne atrakcje. Pewnie warto w tym miejscu dodać, że Bredo Morstøl od dwudziestu lat jest... trupem.

ZIMNA SPRAWA
– Chcesz lodu? – pyta mnie Bo Shaffer, lejąc whisky do plastikowych kubków. – Jasne – odpowiadam. Shaffer, ksywka „Iceman”, wrzuca do mojego kubka białą kostkę wyjętą z wielkiej skrzyni, w której leży... Bredo we własnej osobie. Nie wierzę swym oczom. Do dziś myślałem, że zamrożone ciało musi być przechowywane w superlaboratoriach, zamknięte w futurystycznych kapsułach, podłączone do komputerów i innych maszyn rodem z XXIII wieku. A Bredo Morstøl leży w zwykłej drewnianej chatce w zwykłym aluminiowym pudle. Obecnie otwartym. – Co miesiąc przywożę tu 700 kg suchego lodu i układam go w skrzyni. Dzięki temu świętej pamięci nieboszczyk non stop ma zapewnioną temperaturę minus 78 stopni Celsjusza i, przynajmniej teoretycznie, szansę, że kiedyś będzie odmrożony i uratowany – cieszy się Bo Shaffer i wznosi toast za zdrowie Bredo.

ŻYCIE PO ŻYCIU
Dawno temu pan Morstøl był leśnikiem we wschodniej Norwegii. W 1989 roku doznał śmiertelnego ataku serca, ale córka i wnuk zmarłego nie pogodzili się z przeznaczeniem. Zapłacili kilkadziesiąt tysięcy dolarów klinice krionicznej Trans Time w USA za zamrożenie ciała dziadka i przewiezienie go do siedziby firmy w Kalifornii. Bredo nie zabawił tam jednak długo. W połowie lat 90. krewni uznali, że oni sami zajmą się nim lepiej i przenieśli staruszka do zapełnionej suchym lodem aluminiowej skrzyni ukrytej w chatce na skraju Nederland. Ponieważ jednak trzymanie zamrożonych zwłok w przydomowym ogródku jest niezgodne z amerykańkim prawem, władze szybko zainteresowały się norweską rodzinką i wkrótce zarówno córka, jak i wnuk Bredo zostali deportowani z USA. Opiekę nad osamotnionym dziadkiem przejęli mieszkańcy miasteczka z Bo Shafferem na czele. By zalegalizować swe działania, założyli organizację non–profit o dumnej nazwie „Międzynarodowy Instytut Krioniki i Centrum Przedłużania Życia”, której jedynym celem jest dostarczanie odpowiedniej ilości lodu do skrzyni Bredo Morstøla. I wtedy zaczęła się prawdziwa jazda.

PARADA KRIONICZNA
Coroczny festiwal ku czci Bredo nazywa się „Frozen Dead Guy Days” („Dni Zamrożonego Martwego Faceta”) i trwa w najlepsze już od piątku. W sobotę po południu nikt nie jest trzeźwy. – Czy my nie spotkaliśmy się wczoraj na paradzie? – zaczepia mnie na ulicy piersiasta blondyna z butelką piwa w ręku. „Frozen Dead Guy Days” tradycyjnie rozpoczyna Parada Krioniczna w centrum miasteczka. Kilkaset osób przebranych za trupy, zombie, wikingów i samego Bredo Morstøla maszeruje w rytm głośnej muzyki wąskimi ulicami na całonocny bal połączony z przeglądem twórczości chyba wszystkich browarów oraz bimbrowni w promieniu 100 km. – Pewnie! Byłem wczoraj przebrany za wielki sopel lodu – kłamię jak z nut. – No to zdrowie Dziadka! – wznosi toast blondyna i zaraz potem czuję gorąco jej ust i jędrność piersi. Czyżby to był początek czegoś więcej?

WYŚCIGOWE TRUMNY
Moja nowa dziewczyna ma na imię Amy i ciągnie mnie na „Wyścig Śmierci”. Tysiąc ludzi zebranych wokół dużego placu zabaw dla dzieci głośno odlicza ostatnie sekundy do startu. – Trzy... dwa... jeden... – skanduje tłum. Trzydzieści sześcioosobowych drużyn ściga się, dźwigając trumny z żywymi na szczęście pasażerami. Z jednym z tych teamów, „Sześciopakami”, ćwiczyłem rano w stroju XIX–wiecznego plażowicza. Niestety, chłopaki uznały, że jestem za ciężki. Teraz z jakimś cherlakiem w trumnie pędzą slalomem między huśtawkami i zjeżdżalniami. Walka nie jest łatwa, bo nawierzchnia placu pokryta jest lodowo–błotnistą breją. Na początku drugiego okrążenia rozpędzone „Sześciopaki” wpadają na inny zespół. Trumny z pasażerami walą się na ziemię. Ktoś wyje z bólu, ratownicy ruszają do akcji. Nic groźnego – jeden z zawodników ma poharataną nogę. – Nuda – stwierdza Amy podchmielona już tak, że nie widzi nic złego w tym, by zaprosić mnie do siebie. – Pogadamy o twoim wielkim soplu.

RYBI ODLOT
Na festiwal udaje mi się wrócić dopiero w niedzielne przedpołudnie. Wykorzystuję moment, gdy Amy bierze prysznic, wypinam się z kajdanek i tylnym wyjściem wymykam na ulicę. W samą porę, żeby zdążyć na konkurs w rzucaniu rybą na odległość. – Bez obaw. Ta ślicznotka jest już martwa – uprzejmie informuje sędzia, podając mi zmrożoną 5–kilogramową rybę. Jej stan przypomina stan Bredo. Whisky na pusty żołądek pobudza mojego sportowego ducha, więc chwytam rybę i ciskam nią. 3,5 metra! Najgorszy wynik dnia! Ale mam za sobą upojną noc z Amy, więc wszystkie drwiny widzów mam gdzieś. Bardziej martwi mnie to, że jeszcze nie jadłem śniadania. 

BŁĘKITNA OSTRYGA
W barze na 1st Street zapisuję się na konkurs jedzenia pod nazwą „Błękitna ostryga”. Wygrywa ten, kto pierwszy zje całą porcję tego świństwa. Nawet jeśli przegram, mam gwarantowaną darmową wyżerkę. W mojej grupie eliminacyjnej jest czterech facetów. Barman stawia przed każdym talerz czegoś, co przypomina pierożki. – Smażone bycze jądra! Uwielbiam ich zapach! – wykrzykuje Ray, niewidomy któremu towarzyszy pies przewodnik. Raz się żyje! Biorę jąderko w dwa palce i ostrożnie wkładam je do ust. Coś chrupie między zębami. Coś przykleja się do języka. Nagłe gwałtowne torsje eliminują mnie z zawodów. Resztę mojej porcji zjada pies Raya. Jego pan bezapelacyjnie wygrywa zawody.

SŁAWA, SŁAWA, SŁAWA
„Chicago Tribune”, jedna z najważniejszych amerykańskich gazet, umieściła „Frozen Dead Guy Days” na liście 100 imprez, w których trzeba koniecznie wziąć udział. Relacje z tej imprezy pokazują największe telewizje USA, z CNN włącznie. Film dokumentalny o zwariowanym Nederland, nakręcony przy wsparciu słynnego reżysera Micheala Moore’a, zdobył mnóstwo prestiżowych nagród. Gdyby Bredo Morstøl to wszystko widział, z pewnością byłby równie zdziwiony, co szczęśliwy. Kto wie, może jeszcze kiedyś będzie. – Tu jesteś, ogierku! – z rozmyślań nad ciepłym piwem wyrywa mnie głos Amy. Szczerze? Wygląda, jakby ostatnie 20 lat spędziła u boku Bredo. W skrzyni wypełnionej lodem. Jest sinoczerwona. – Hej, bejbi, nie masz nikogo, kto rozpali w twoim piecu? – Uhm – potwierdza Amy. – Zamów mi piwo z setką wódki.