Lifestyle
Poniedziałek 27.02.2017, Michał Jośko
Spitsbergen zdobyty
Dziś, 27. lutego, obchodzi się Dzień Niedźwiedzia Polarnego. To doskonała okazja, aby przypomnieć, jak w środku letnich upałów nasz dziennikarz wyruszył na mroźną północ, na odległy Svalbard
Skoro tak ciągle narzekasz na upały w Polsce, to może poleć sobie za koło podbiegunowe – w ten oto sposób naczelny CKM złośliwie zażartował parę tygodni temu, gdy temperatury w Warszawie przekroczyły 30 °C. Ponieważ na żartach się nie znam, jego słowa wziąłem sobie do serca, dołączyłem do wyprawy zorganizowanej przez firmę Remington i wkrótce, po trwającej ponad 15 godzin podróży różnymi samolotami, znalazłem się na… Spitsbergenie.
60 procent tej arktycznej wyspy (mającej powierzchnę 39 tys. km2, czyli tylko ciut mniejszej od Szwajcarii) pokrywa wieczna zmarzlina. Nic dziwnego – stąd do bieguna północnego jest ledwie ok. 1100 km. Pierwsze wrażenia po opuszczeniu samolotu na lotnisku w Longyearbyen, stolicy archpielagu Svalbard? W środku lata jest zimno (termometr wskazuje 5 °C, lecz temperatura odczuwalna jest dużo niższa, „dzięki” ostrym podmuchom znad Morza Grenlandzkiego) i choć pół godziny temu minęła północ, to zakładam okulary przeciwsłoneczne – poznaję właśnie, co znaczy dzień polarny, podczas którego słońce nad Spitsbergenem nie zachodzi aż przez trzy miesiące: od kwietnia do sierpnia.
Przy taśmie bagażowej malutkiego lotniska podróżnych wita wielki wypchany miś polarny. Dzięki temu uświadamiam sobie, jak wielki jest najgroźniejszy z tutejszych drapieżników – samce osiągają wagę ponad 700 kg (choć odnotowywano także osobniki mające ponad tonę masy)! W Longyearbyen dosłownie na każdym kroku widzę tabliczki i plakaty typu: „On atakuje bez ostrzeżenia”. Niedźwiedzie ani na moment nie pozwalają zapomnieć, że to ich kraina: w końcu na Svalbardzie żyje więcej miśków niż ludzi! Tych pierwszych jest około 3 tys., zaś liczbę homo sapiens szacuje się na „dwa tysiące kilkaset” – dokładnej liczby nikt nie potrafi podać, bo z powodu surowych warunków życia rotacja mieszkańców jest bardzo duża. Średnio ludzie mieszkają w Longyearbyen tylko sześć lat.
– Warunki życia są tak ciężkie, że ludzi starszych lub poważnie chorych odsyła się stąd na kontynent. Podobnie jak kobiety w ciąży, które na długo przed planowanym terminem porodu są transportowane do Norwegii. I podobnie jak zwłoki nieboszczyków, którzy nie zastosowali się do niepisanego prawa mówiącego, że tutaj nie wolno umierać – tłumaczy mi górnik Sven, mieszkający w Longyearbyen od pięciu lat. Że jak to: nie wolno umierać?! Tak! Otóż na Spitsbergenie już od 70 lat zakazane są pochówki, bo „ziemia nie przyjmuje zwłok”, jak mawiają miejscowi. Chodzi o to, że ciała nie rozkładają się w wiecznej zmarzlinie i po całych dekadach mogą wrócić na powierzchnię...
Centrum Longyearbyen, najdalej wysuniętej na północ osady świata mającej powyżej 1000 mieszkańców, to supermarket, dwa muzea, kilka sklepów z pamiątkami, salon sprzedaży skuterów śnieżnych, parę barów i restauracji, dodatkowo salon masażu tajskiego i… tyle. Czas więc, bym pozwiedzał okolicę, co jednak wiąże się z przestrzeganiem pewnego miejscowego paragrafu prawa: granic miasteczka nie wolno opuszczać bez broni palnej, a wyjeżdżając na dłużej, muszę poinformować o tym władze. Stojące na rogatkach trójkątne znaki z podobizną niedźwiedzia polarnego przypominają, czyja to kraina. – Pamiętaj, że te kolosy potrafią biegać z prędkością 40 km/h, więc w razie ataku raczej im nie zwiejesz – mówi Iwo Gumuła z firmy Barents, przewodnik i opiekun naszej wyprawy. – Są jakieś inne metody ratowania się? – pytam. – Niedźwiedzie mają krótsze przednie łapy, więc muszą zwalniać zbiegając w dół, ale wciąż są bardzo szybkie. Dlatego zawsze musisz być przygotowany na ostateczność: obronę za pomocą karabinu.
W Longyearbyen dopiero człowiek z karabinem na ramieniu staje się swojakiem. – Tu nie ma miejsca dla metroseksualnych wymoczków, od których aż roi się w „normalnym” świecie. Na Svalbardzie facet ma być twardy i w razie konieczności umieć świetnie posługiwać się bronią – mówi mi „tubylka” Agnes, sama nosząca na ramieniu potężnego sztucera Sako Hunter 85.
Z niemieckim karabinem na ramieniu przystępuję do kilkudniowej eksploracji dzikiego Spitsbergenu. Mam okazję zobaczyć Globalny Bank Nasion – umiejscowiony w skale schron pełen nadesłanych z całego świata nasion – nadzieję przetrwania ludzkości na wypadek wojen i innych kataklizmów. Wracając z wielogodzinnej wyprawy na górę Nordenskiöldfjellet (1053 m.n.p.m.) zaliczam inną miejscową atrakację: wpadam na dwa renifery i postanawiam zrobić sobie selfie ze słodkimi rogaczami. Niestety, jeden okazuje się mało sympatyczny i dwukrotnie szarżuje w moją stronę, zmuszając mnie do utraty godności i panicznej ucieczki...
– Alkohol jest popularny zwłaszcza w ciągu nocy polarnej. Od października do lutego słońce w ogóle nie wschodzi i ludzie mają tylko dwie główne rozrywki: picie i seks – mówi mi barmanka Linn.
Oprócz Longyearbyen na Spitsbergenie jest jeszcze jedna większa osada – to Barentsburg, zamieszkały przez niecałe pół tysiąca górników, głównie z Rosji. Docieram tam po kilkugodzinnym rejsie, w trakcie którego podziwiam piętnastokilometrowej długości lodowiec Esmarkbreen i jem stek z wieloryba. Barentsburg to naprawdę dziwne miejsce. Czujesz się tam jak na radzieckiej prowincji w latach 70. XX wieku – nieco budynków gospodarczych, maleńka cerkiew, kilka bloków i górujące nad tym wszystkim popiersie... Włodka Lenina, za którym widnieje dumny napis „Naszym celem jest komunizm”. Nie wierzę własnym oczom! – Tu można tylko ciężko pracować, a później ostro pić – mówi pochodzący z Nowosybirska Alosza. Ostro? Przecież działający tu browar Czerwony Niedźwiedź robi piwa o mocy ledwie 2,5 proc.
To wynik wprowadzonego przez Norwegów jeszcze przed wojną przepisu, zabraniającego tutejszym Rosjanom produkcji mocniejszych trunków, by minimalizować ryzyko pijaństwa i burd.
Szybko jednak stwierdzam, że nie samym piwem Barentsburg żyje: co chwila częstują mnie tu mocnymi nalewkami na porzeczkach, chrzanie, imbirze czy borówkach.
W Barentsburgu zagryzam emocje lokalnym specjałem w postaci suszonego serca renifera. Zaraz potem czeka mnie dzień na morzu – do Longyerbyen wracamy szybkimi pontonami Zodiac, po drodze podziwiając lodowce Wahlenbergbreen i Samebreen, będąc świadkami polowania na foki (każdy mieszkaniec Svalbardu ma prawo do ich zabijania) oraz natykając się na kilkanaście wielorybów...
Materiał pierwotnie ukazał się w miesięczniku CKM.