Suprilla
Są takie dni, po których facet stwierdza, że może już spokojnie umrzeć. Właśnie nadchodzi jeden z nich. Nie spałem całą noc. Czuwałem. Ostrzyłem zmysły. Modliłem się. Wprawiałem w trans. Lewitowałem (dwa piwa na pusty żołądek wystarczą). Uznałem, że tak właśnie trzeba przed spotkaniem z najszybszym autem w Polsce i najmocniejszą Toyotą w całej Unii Europejskiej. Jednym z najmocniejszych na świecie pojazdów dopuszczonych do ruchu drogowego.
ZIMNY POT
Gdy na płytę warszawskiego lotniska na Bemowie podjeżdża Supra, oblewa mnie zimny pot, a tętno skacze do 200 uderzeń na minutę. Medytacje nic nie dały i poniosło mnie. Ale to monstrum zrobiłoby wrażenie nawet na kierowcach Formuły 1 jeżdżących pojazdami o mocy ok. 750 KM. Pojazd w uroczym cukierkowym kolorze PPG Candy Red otacza tłumek właścicieli awionetek. — Panie, a ile to ma mocy i ile poleci? — pogardliwie pyta pilot Wilgi. Słyszy krótkie „1450 koni i 361,92 km/h” i odchodzi ze spuszczonym wzrokiem oraz miną smutną, jakby ktoś zjadł na żywca jego ukochaną tchórzofretkę. Samolocik tego pana ma sześciokrotnie słabszy silnik i prędkość przelotową wynoszącą niecałe 200 km/h. Tego dnia Supra zniszczy w ten sposób psyche kilkudziesięciu innych asów przestworzy. Na lotnisku nie ma po prostu niczego, co mogłoby równać się z piekielnym „japończykiem”. Nie ma też nic głośniejszego — trzylitrowy silnik z gigantyczną turbosprężarką Greddy T88H i radykalnym wydechem Supersprint brzmi jak odrzutowiec pożeniony z rajdówką WRC. Ale to nic — kiedy startuje turbo Supry, fundamenty pobliskich bloków mieszkalnych wpadają w wibracje, a centrum zarządzania kryzysowego ogłasza alarm.
OGNISTY ANIOŁ
Piotr Dobrowolski, właściciel tego bolidu, ujawnia, że budowa zajęła kilka lat i pochłonęła ponad pół miliona złotych. Obsługa tej Toyoty ma niewiele wspólnego z autami dla śmiertelników. Mały błąd i katastrofa gotowa. Wystarczy powiedzieć, że sama tarcza sprzęgła kosztuje 13 tys. zł. Dlatego trzeba się pilnować. I uważnie śledzić wskazania zegarów pokładowych — mierniki temperatury gazów wylotowych, doładowania silnika albo stosunku powietrza do paliwa są ważniejsze niż data urodzin żony. Zignorujesz je — i po tobie. Auto jest świetnie przygotowane, ale przy takich mocach wybuchy silników to nic dziwnego. Pierwszą setkę osiągasz po 3,8 s (może być znacznie szybciej, ale wciąż są problemy z pełnym przełożeniem mocy na tylną oś). 250 km/h to zaledwie 11 s. W pół minuty gnasz ponad 360 km/h! Nic dziwnego, że bardzo długo musiałem negocjować możliwość poprowadzenia tego czterokołowego dreszczowca. — Pamiętaj, do ok. 4,5 tysiąca obrotów na minutę to samochód spokojny jak aniołek. Jeśli przekroczysz tę wartość, zaczyna się piekło, jakiego sobie nawet nie wyobrażasz. I tak aż do 9,5 tysiąca — instruuje mnie Piotr Dobrowolski. — Ale jeśli pilnujesz obrotów, możesz jeździć nim po bułki do sklepu.
Ba, czasami Suprę podbiera mi żona! Wnętrze, choć naprawdę ciasne, jest całkiem luksusowe — klimatyzacja, tempomat, skórzana tapicerka, profesjonalny system audio o mocy 2000 W, nawigacja, dodatkowe monitory w zagłówkach, a nawet... konsola PlayStation! Oczywiście część wyposażenia można szybko zdemontować przed wyścigami. Zawieszenie wozu jest regulowane, ale mimo wszystko jest on tak niski , że przez niektóre dziurawe ulice po prostu nie przejedziesz. Ponoć Supra potrafi być ekonomiczna. Na co dzień można tankować ogólnodostępną benzynę Shell V—Power Racing — auto ma wówczas moc ok. 600 KM. Jeśli będziesz jeździł w ekstremalnie emeryckim stylu, może zejdziesz do spalania rzędu 12 l/100 km. Rzeź zaczyna się, gdy pod korek trafi wyczynowe 115—oktanowe paliwo, którego litr kosztuje 14 zł. Silnik osiąga przy nim pełną moc. Zaszalejesz, spalanie wyniesie... 127 litrów na setkę. Godzina zabawy z Suprazillą to prawie 6,5 tysiąca zł!
CHWILE HAŃBY
Wyczynowe kubełki Sabelt są głębokie jak Czarna Hańcza i nie mają absolutnie żadnej regulacji. Są idealnie dostosowane do wymiarów Piotra, który jest nie tylko właścicielem Supry, ale też wielokrotnym mistrzem Polski w motocyklowej klasie Superstock 1000, a więc osobą o kilkadziesiąt kilogramów zgrabniejszą ode mnie. Po długiej szamotaninie wbijam się jednak do kabiny i klinuję w fotelu, który miażdży mi tyłek niczym imadło. Czas na akcję. Zegary sprawdzone, kontroler systemu trakcji w położeniu „wet” (jest świeżo po ulewie), można przekręcać kluczyk. Mam wrażenie, że za moimi plecami jakiś nazista odpalił grubą bertę! Ale nie będę przecież narzekał na taki hałas. Z całych sił wciskam wyczynowe sprzęgło i wrzucam jedynkę, pamiętając, by trzymać poziom 1500 obrotów. Efekt? Kilka razy gaśnie mi silnik. Co za hańba! Na szczęście kolejna próba kończy się sukcesem. Lecę!
MINUTY CHWAŁY
Miliony wskaźników w kabinie szaleją, ale na razie wóz prowadzi się jak... 200—konny VW Golf GTI. Nuda. Wciskam pedał gazu do dywanika i czekam. Przy 90 km/h wbijam dwójkę. Pamiętam, że w okolicach 150 km/h będzie czas na trójkę. I nagle... Znienacka odpala się turbo! Matko! Ożeż ty, matko! To jest dopiero jazda! Tryliard stalowych taranów wali mnie w plecy! Jestem porażony. Mój błędnik szaleje niczym nastolatek na kwasie. Przyspieszenie — kosmiczne. Kontury drogi, drzew i budynków wokół po prostu rozmywają się! Tunel, widzę tunel! Zupełnie jak w grach komputerowych. Wszystko drży, uszy rozdziera brutalny harmider. Mam wrażenie, że siedzę w metalowej beczce, w której działa tysiąc szlifierek kątowych i kosiarek spalinowych. W mgnieniu oka przejechałem setki metrów. Zwalniam, przede mną ściana hangaru. Wyczynowe hamulce działają w systemie zerojedynkowym — naciskasz i nic. Ale w pewnym momencie po prostu stajesz dęba i swoje narządy wewnętrzne widzisz daleko przed maską. — Jakieś wrażenia? — pyta mnie Piotr, a ja wciąż próbuję wmontować gałki do oczodołów. Kończyny mi drżą, z ust sączy się strużka śliny. W tym momencie jestem gorszym partnerem do konwersacji od eugleny zielonej. Mój organizm wyprodukował właśnie dwie wanny adrenaliny. Wierzcie mi, to jest naprawdę coś. Gdy wieczorem, po kilku minutach w taksówce, pytam kierowcę, kiedy wreszcie ruszymy, ten patrzy na mnie jak na idiotę i pokazuje licznik — jedziemy ponad 80 km/h. Suprazilla sprawiła, że 99,9 procent wynalazków ludzkości nadaje się do przerobienia na wózki do marketów.
SUPRA CARS
Jedna z największych legend motoryzacji narodziła się w 1979 roku – wówczas Toyota wypuściła pierwszą Suprę (w Japonii znana pod seksowną nazwą Toyota Sutki), w sumie ślamazarne i nijakie coupé. Prawdziwą rewolucją było dopiero pojawienie się w 1993 roku czwartej generacji Supry (produkowanej do 2002 roku) – bezkompromisowego ściganta z trzylitrowym silnikiem, którego niemal nieograniczony potencjał tuningowy dał mu przydomek „Kuloodporny”. Na takiej właśnie 330–konnej Suprze Mk.4 Twin Turbo z 1994 roku bazuje bohaterka naszego materiału.