Lifestyle

Sobota 15.12.2018, Tomasz Ilnicki/ fot. Tomasz Ilnicki

Fukushima – wyprawa do strefy zero

Cztery lata po największej katastrofie jądrowej XXI wieku zaglądaliśmy do zamkniętej strefy wokół elektrowni atomowej w japońskiej Fukushimie. Oto, co tam zobaczyliśmy. Przeczytaj artykuł, który ukazał się w magazynie CKM nr 12/2015.

fuku.jpg
Najpierw zobaczyłem rząd domostw z potężnymi wyrwami w ścianach nośnych. Nie wiem, jakim cudem jeszcze stały. W jednym z domów, w pokoju gościnnym, stała biała dostawcza Honda. Spore auto. Szaleńcza fala wepchnęła je do środka zmiatając w pył ogromne drzwi wejściowe. Kawałek dalej, przy skrzyżowaniu, stał duży pomarańczowy budynek. A właściwie 2/3 budynku – reszta zniknęła. Spora część konstrukcji wisiała w powietrzu i wyglądała, jakby za chwilę miała runąć. Choć straszliwe fale tsunami, po których nastąpiła katastrofa jądrowa, zniszczyły okolice Fukushimy ponad 4 lata temu – to w miejscu, w którym stoję, czas jakby się zatrzymał.

Dzień zagłady
11 marca 2011 roku Japonia – a za nią cała Ziemia – wstrzymała oddech na wieść o podwodnym trzęsieniu ziemi nieopodal swej największej wyspy Honsiu. Wstrząsy o sile 9 punktów w skali Richtera były tak potężne, że spowodowały wysokie na kilkanaście metrów tsunami. Gdy gigantyczne fale wzburzonego oceanu dotarły na brzeg, pochłonęły życie przynajmniej 18 tysięcy Japończyków. A to nie był jeszcze koniec tragedii. Dzień później, w wyniku uszkodzeń po trzęsieniu i tsunami – oraz błędów ludzkich – awarii uległa elektrownia atomowa Fukushima nr 1. Wybuchy i pożary uszkodziły systemy chłodzenia reaktorów. Do powietrza, ziemi i oceanu wydostało się olbrzymie promieniowanie. To była największa katastrofa atomowa na świecie od czasów Czarnobyla.

Kolorowa rewolucja
W krótkim czasie po awarii, ze względu na wysokie wartości uwolnionego promieniowania, ewakuowano mieszkańców w promieniu 20 km od elektrowni. Strefa wykluczenia wokół niej funkcjonuje do dziś – choć dzięki ogromnym nakładom pracy i kosztów maleje z każdym rokiem. Jest ona obecnie podzielona na kolory. Zielony oznacza część strefy, którą już oczyszczono ze skutków promieniowania, można się po niej poruszać bez ograniczeń. Kolor pomarańczowy to obszar, który wolno odwiedzać byłym mieszkańcom oraz ludziom udającym się tam do pracy, jednak wyłącznie za dnia. Kolor czerwony oznacza zaś teren zamknięty. W tej strefie promieniowanie wciąż jest niebezpiecznie duże, a wejście tam jest prawie niemożliwe. Dlatego, oczywiście, do niej wszedłem.

Polscy księża
Mając żyłkę odkrywcy – ale nie przestępcy – do czerwonej strefy w rejonie miasta Namie (czytaj: Namije) dostałem się razem z moim kolegą Arkiem całkowicie legalnie, choć było to bardzo trudne i bardzo kosztowne. Oficjalne zezwolenie mogą uzyskać tylko byli mieszkańcy tych rejonów – i dopiero oni mogą podać inne osoby, które chcą zabrać ze sobą. Ale jak ludzie z dalekiej Polski mają znaleźć Japończyka, który zdecyduje się na taki krok? Poszukiwania zaczęliśmy od miasta Iwaki, gdzie znajduje się parafia rzymsko-katolicka. Przewodzi jej ksiądz Czesław, który wiele nie pomógł, lecz poradził, by odwiedzić księdza Jerzego z parafii w samej Fukushimie. Po trudnej rozmowie ks. Jerzy ostatecznie podał nam numer telefonu do pewnej Japonki. Był to strzał w dziesiątkę!

Strefa pomarańczowa
Pierwsze spotkanie z dekontaminacją (czyli procesem oczyszczania) terenów skażonych nastąpiło już w strefie pomarańczowej. Przywitały mnie stosy potężnych kruczoczarnych worków wypełnionych skażoną ziemią. Wszyscy krzątający się przy nich pracownicy mieli specjalne kombinezony, hełmy oraz maski. Dziesiątki tysięcy worków ułożonych w wielkie piramidy całkowicie zmieniło krajobraz nadoceanicznego obszaru prefektury Fukushima. Gdy wydostałem się z tej smolistej dżungli moim oczom ukazało się tonące w zieleni miasteczko Tomioka. Pomiędzy wysokimi trawami, z których wystawały dachy wraków aut (mimo upływu czterech lat wciąż leżały, bo żeby likwidatorzy mogli je usunąć, muszą najpierw uzyskać zgody właścicieli – których wielu zaginęło podczas tsunami) zobaczyłem rząd domostw z potężnymi wyrwami w ścianach nośnych. Obejrzałem Hondę w pokoju gościnnym i zajrzałem do dużego pomarańczowego budynku, którego spora część konstrukcji wisiała w powietrzu. Po podejściu do taśmy policyjnej stanowiącej ogrodzenie odechciało mi się jednak eksploracji jego wnętrza. Po pierwsze, zbyt duże ryzyko w stosunku do korzyści. Po drugie, jeśli nie pogrzebie mnie budynek, to zapewne wpadnę w ręce wszechobecnej tu policji.


Zabawa z policją
Kara pieniężna lub deportacja to ostatnie czego potrzebowałem. A radiowozy regularnie patrolują „kolorowe” strefy. Czułem na sobie wzrok funkcjonariuszy. Obserwowali mnie wnikliwie, szczególnie gdy zostali postawieni w stan gotowości w celu ujęcia białego człowieka z dronem. Cóż, to był dron mojego kumpla Arka. Jednego dnia zatrzymano nas aż trzykrotnie. Pierwsza kontrola nie była niczym nadzwyczajnym, po prostu zapuściliśmy się zbyt blisko elektrowni. Skończyło się na sprawdzeniu dokumentów, pobieżnym przeszukaniu auta i pouczeniu. Po południu rozdzieliliśmy się – szedłem chodnikiem z aparatem na szyi gdy znienacka z jadącego radiowozu wyskoczyło na mnie trzech policjantów. Najpierw spisali mnie i sprawdzili zdjęcia w aparacie. Adrenalina poszybowała w górę, gdy jeden z funkcjonariuszy poprosił o otworzenie plecaka, w którym był dron. Po rozpięciu zamka do połowy odsłoniła się lekko obudowa maszyny, ale... Japończyk podziękował i kazał zapiąć plecak. Nie zorientował się, że znalazł to, czego szukał! Nocą zatrzymano nas po raz trzeci – uzmysłowiliśmy sobie, że patroli policji jest dużo, ale prawdopodobnie nie porozumiewają się między sobą.

Wspomnienia z ewakuacji
To jednak była wciąż tylko strefa pomarańczowa. Dzień przed wyjazdem do „czerwonego” Namie spotkałem się z Yasuhiro Onodą, byłym mieszkańcem tego miasta. Opowiedział mi, że trzęsienie ziemi w marcu 2011 roku było tak silne, że ludzie bali się nawet poruszyć. Zastygali w miejscu, skuleni niczym małe dzieci, a po trzęsieniu wszyscy błyskawicznie wsiedli do aut i pognali do domów. Jechali z nadzieją, że ich bliskich nie spotkała żadna krzywda – ale droga była znacznie dłuższa, niż zazwyczaj, bo wiele ulic było tak zniszczonych i popękanych, że nie sposób było nimi jechać. W nocy nikt nie mógł zasnąć z powodu wstrząsów wtórnych. A następnego dnia w elektrowni jądrowej Fukushima nr 1 nastąpił pierwszy wybuch... Ewakuowani z miasta ludzie spędzili ponad dwa tygodnie w sali gimnastycznej jednej ze szkół. Wielu z nich wysłano do miasta Tsushima, gdzie było... największe skażenie, bo radionuklidy zostały przeniesione z wiatrem w głąb wyspy Honsiu i zatrzymały się przed tamtejszymi górami. Ale tego jeszcze wtedy nikt nie wiedział. Najciekawszy – i najbardziej wstrząsający – jest jednak fakt, że oprócz tego, iż fale tsunami zabiły kilkanaście tysięcy osób (ani jeden człowiek nie zginął bezpośrednio w wyniku napromieniowania), to według najnowszych danych od czasu katastrofy aż ok. 1600 ludzi z okolic Fukishimy popełniło samobójstwa!

Strefa czerwona
Zwiedzanie zakazanej strefy w rejonie miasta Namie rozpoczęliśmy w południe. Strażnik tylko zerknął na pozwolenie widoczne zza przedniej szyby auta, powiedział coś do kierowcy i zsunął harmonijkowy płot blokujący wjazd. Jednym z głównych punktów eksploracji był port Ukedo. Tętniące niegdyś życiem miejsce było całkowicie opustoszałe. Gdzieniegdzie wystawały wysokie kikuty martwych drzew. Tereny zielone pokryte były wodą – powstały na nich istne bagna. Domy chyliły się ku upadkowi i przypominały kolosy na cienkich glinianych nogach. Te nogi to były pozostałości po ścianach. W pobliżu znajdowała się szkoła, która przetrwała, ponieważ była murowana. W każdej klasie wisiały identyczne zegary, które były zasilane przez pracującą nieopodal elektrownię Fukushima nr 1. Dlatego wszystkie zatrzymały się na tej samej godzinie, 15:38 – w chwili, gdy w elektrowni atomowej zaczęła się awaria. Tuż obok szkoły znajdował się długi biały płot ogradzający teren, na którym prowadzono prace porządkowe i składowano kolejne worki ze skażoną ziemią. Wszedłem na trójkątną wieżę przy odkrytym basenie należącym do szkoły. Stamtąd zobaczyłem cały zdewastowany przez tsunami i awarię jądrową obszar. Żywioł pochłonął okoliczne budynki aż po fundamenty. Z podmokłych traw wystawały tylko szare linie betonu, symbolizujące dawny rozkład pomieszczeń. Wszędzie walały się koszmarnie powyginane wraki aut. W demonicznym smutnym świecie rzucały się w oczy niebieskie i pomarańczowe koparki porządkujące te tereny.

Mleko prosto od krowy
Po południu zajrzałem jeszcze do gospodarstwa Masami Yoshizawy. To rolnik, który pozostał na skażonych terenach, aby opiekować się stadem swoich krów. Przed trzęsieniem ziemi miał ich 200, teraz zajmuje się 360 sztukami bydła, bo przygarnął krowy porzucone przez innych rolników. Krowy Yoshizawy pasą się na wielkim górzystym polu, przez którego środek przebiega potężna wyrwa powstała po trzęsieniu ziemi. Niestety, według rządu zwierzęta dają skażone mleko, dlatego rolnik otrzymał zakaz sprzedaży swojego nabiału. Przyjeżdża do niego czasem pewien naukowiec, który pobiera krowom krew do analizy, ale, ku utrapieniu Yoshizawy, konsekwentnie milczy na temat wyników badań. Dzielnego rolnika z napromieniowanych terenów Fukushimy najbardziej niepokoi jednak fakt, że na ciałach jego krów pojawiły się liczne białe plamki...

Artykuł ukazał się w magazynie CKM nr 12/2015