Lifestyle

Sobota 06.10.2018, Leszek Szymowski/ fot. CKM

CKM do czytania: jak wygląda zawód policyjnego negocjatora

Dwadzieścia sekund. Tyle z reguły trwa jedna rozmowa z porywaczem. Te dwadzieścia sekund może zadecydować o życiu i śmierci zakładnika. Cholernie mało czasu, by przestępcę poznać, rozpracować, uspokoić i przekonać, że wszystkie jego żądania będą spełnione. A w dodatku jeszcze go przechytrzyć.

1500f9762aaf4dbb819814b8eefe6dfc_d18650.jpg

Porwania dla okupu, wymuszenia, próby samobójcze. To w Polsce najczęstsze sytuacje, w których wchodzą do akcji profesjonalni policyjni negocjatorzy. – Porwano dla okupu syna warszawskiego biznesmena. Przestępcy zadzwonili do rodziny i zażądali pół miliona złotych. Przejąłem negocjacje i udawałem ojca uprowadzonego – wspomina jedną z akcji Dariusz Loranty, były negocjator w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym Komendy Stołecznej Policji.

Dzięki temu małemu oszustwu pierwsza rozmowa Lorantego z porywaczem trwała znacznie dłużej niż „średnia krajowa” – aż 7,5 minuty. W tym czasie udało się zidentyfikować zastrzeżony numer telefonu, z którego dzwonił. Okazało się, że to numer stacjonarny zarejestrowany w domu na warszawskim Targówku. W okolicę natychmiast pojechali tajniacy i antyterroryści. W trakcie kolejnej rozmowy „tatuś” poprosił, by pozwolono mu porozmawiać z zakładnikiem. Udało się. W ten sposób negocjator dostał tzw. dowód życia i upewnił się, że uprowadzony chłopak żyje, a co więcej – jest w upatrzonym domu. Podczas gdy ciągle przedłużał rozmowę, by odwrócić uwagę bandytów, komandosi wpadli do willi. Porwanemu nic się nie stało, porywacze dostali po 8 lat więzienia.

– To była jedna z prostszych spraw. Przestępcy popełniali szkolne błędy i szybko dali się zlokalizować – wspomina po latach Dariusz Loranty.

Zieloni i inni
Negocjatorzy w swej terminologii dzielą porywaczy na cztery kategorie. Przestępca zatrzymany na Targówku należał do pierwszej: „zielonych”. Był niedoświadczony, nigdy wcześniej nikogo nie uprowadził. Taki człowiek ulega presji czasu i sytuacji, łatwo go wyprowadzić w pole. To najłatwiejszy przeciwnik.

Zwykły bandzior” to przestępca, który w trakcie uprowadzenia popełnia klasyczne błędy. Udaje się go zlokalizować dzięki pracy policji i wykorzystaniu techniki, np. pelengatorów, czyli urządzeń lokalizujących telefony komórkowe. Kolejny typ porywacza to „terrorysta polityczny”. Za uwolnienie zakładników domaga się niemożliwego, np. zwolnienia z więzień jego towarzyszy. Takich porwań jeszcze w Polsce nie było.

Najbardziej niebezpieczny jest jednak „zimny skurwysyn”. To cyniczny wyrachowany kryminalista z dużym doświadczeniem, który doskonale przygotowuje każde uprowadzenie i nie zostawia po sobie żadnych śladów. Nie daje się też nabrać na sztuczki negocjatorów. Gdy porywa ludzi, często leje się krew.

Obcięte palce
Do „zimnych skurwysynów” należeli członkowie gangu Grzegorza K., ps. „Ojciec”. W latach 2003–2005 dokonali w Polsce ponad dwudziestu porwań. – Grupa „Ojca” działała w pełni profesjonalnie. Z rodziną kontaktowała się, emitując przez telefon żądania nagrane głosem osoby uprowadzonej. By zmusić rodzinę zakładnika do szybszej wypłaty okupu, wysłała jego palec odcięty sekatorem ogrodniczym – wzdycha oficer Centralnego Biura Śledczego (prosi o nieujawnianie nazwiska).

Jednym z takich zakładników był Harish Hitange, działający w Polsce biznesmen z Indii. Dariusz Loranty nawiązał kontakt z jego porywaczami. Jako „dowód życia” przysłali trzy obcięte palce Hindusa. Choć zgodzili się na okup i uwolnienie zakładnika, to w końcu go zamordowali. Podobny los spotkał zapewne także Ewelinę B., córkę potentata branży mięsnej, której do dziś nie odnaleziono. W 2007 gang „Ojca” został rozbity przez policję, lecz proces okazał się kompromitacją wymiaru sprawiedliwości. Prokuratura zdołała udowodnić bandytom tylko jedno uprowadzenie!

nego2.jpg

Pod przykrywką
– Dialog z porywaczem to rozmowa na granicy życia oraz śmierci. Jeden niewielki błąd może kosztować nawet życie – mówi Jerzy Dziewulski, były antyterrorysta, dziś ekspert ds. bezpieczeństwa. Czasem sprawca porwania żąda wprost, że chce rozmawiać z policyjnym negocjatorem i tylko jemu przedstawi swoje warunki. Ale zazwyczaj sytuacja jest dokładnie odwrotna. Bandyci grożą, że w razie jakiegokolwiek kontaktu z policją od razu zabiją zakładnika.

– Dlatego znacznie częściej negocjator podaje się za członka rodziny albo najbliższego krewnego ofiary. Musi przy tym doskonale ważyć każde słowo i zapamiętywać każdy szczegół rozmowy i swej „legendy” – opisuje Jerzy Książek z Polskiego Centrum Mediacji. Doświadczony porywacz sprawdzi „legendę”, pytając zakładnika, i jeśli zorientuje się, że ktoś próbuje wyprowadzić go w pole, może zabić swoją ofiarę.

Małe kłamanie
Taka sytuacja prawdopodobnie miała miejsce w głośnym porwaniu Krzysztofa Olewnika, który został zamordowany we wrześniu 2003 r., dwa lata po jego porwaniu. Chociaż w tym konkretnym przypadku negocjator zawinił najmniej, wciąż trwa śledztwo mające wyjaśnić, kto dokładnie w policji i prokuraturze zawalił w tej sprawie. Na szczęście nie wszystkie porwania kończą się równie tragicznie. Podstawową zasadą negocjacji jest przecież to, żeby porywacza uspokoić oraz odwieść od skrzywdzenia zakładnika. Głównym sposobem na to jest... kłamstwo.

Nieformalna nić
– Dobry negocjator musi stworzyć fałszywe wrażenie, że jest po stronie porywacza. Idzie o to, by udawać nieformalną nić porozumienia z szantażystą i uzyskać większy wpływ na jego działania – opowiada Jerzy Dziewulski.

Trzeba zapewnić przestępcę, że jego żądania będą spełnione. Warto też wmówić porywaczowi, że ma się samemu kłopoty z prawem. „Słuchaj, ja chcę się z tobą dogadać, tylko nie możemy zawiadamiać psiarni, bo jak mi firmę prześwietlą, to mnie zamkną” – przekonywał kiedyś porywacza jeden ze stołecznych negocjatorów. W ten sposób stworzył wrażenie, że obaj muszą się porozumieć i to tak, aby nie wiedziała o tym policja. Bandyta nabrał zaufania do negocjatora i wkrótce porwanego udało się odbić. – Im dłużej trwają negocjacje, tym większe są szanse, że ofiara przeżyje. Kiedy ja prowadzę rozmowę, chłopcy lokalizują porywacza. W tej pracy najważniejszy jest czas – mówi dziś negocjator.

Bez kary
Niewiele jest sytuacji, w których policyjni negocjatorzy przyznają, kim są naprawdę. Najczęściej robią to wtedy, gdy próbują skłonić do zmiany zdania niedoszłego samobójcę, kiedy ten np. stoi na krawędzi dachu i chce skoczyć. Albo w takich przypadkach, jak ten, który miał miejsce w Warszawie parę lat temu – w mieszkaniu w centrum zabarykadował się zdesperowany mężczyzna grożący
zabiciem własnej żony i 9-letniej córki. Tam po prostu nie było możliwości podania się za krewnych ofiar.

– Od razu mu powiedziałem, że jestem negocjatorem i że kazali mi z nim rozmawiać – wspomina Marek Kowalski (nazwisko zmienione), negocjator z KSP. Policjant spokojnie wysłuchał żądań agresora i od razu obiecał, że zostaną spełnione. To uspokoiło porywacza i na jakiś czas zapewniło bezpieczeństwo porwanym. – Po kilku godzinach obiecałem, że jeśli dobrowolnie zwolni zakładników, to nie poniesie kary. To możliwe, ponieważ jest właśnie taki przepis kodeksu karnego.

Wprowadzono go specjalnie po to, aby zachęcać bandytów do zwalniania uprowadzonych – dodaje Kowalski. Tym razem negocjator nie skłamał. Mężczyzna poddał się i nie trafił za kratki. Zaś kobieta i dziecko dały najlepszy z możliwych „dowodów życia” – całe i zdrowe wyszły z mieszkania.