Grzmiące ptaki

Masz kłopoty z precyzyjnym parkowaniem auta? To teraz wyobraź sobie dwa myśliwce, które mijają się na wysokości 30 metrów z prędkością 1000 km/h
Thunderbird

Kapitan Chris Stricklin pomylił się o trzysta metrów. Ludzki błąd. W to piękne wrześniowe popołudnie 2003 roku zapomniał, że swoim F—16 startuje nie z macierzystej bazy Nellis, ale gościnnie z bazy Mountain Home, położonej 300 m wyżej. Zapomniał i zaraz po starcie wykręcił nad lotniskiem efektowną pętlę. Gdyby był u siebie, pętla skończyłaby się tuż nad głowami tysięcy wcinających hamburgery i bijących brawo widzów. Ale tu zabrakło mu tych trzystu metrów... F—16 nie miał szans. Chris Stricklin miał jedną szansę na milion. Pociągnął dźwignię katapulty, rakietowy silnik wystrzelił go z kabiny. 0,8 sekundy później wart 21 mln dolarów myśliwiec z hukiem wbił się w ziemię tuż obok wypuszczającej hamburgery z rąk widowni. Nieopodal dymiącego wraku wylądował na spadochronie kpt. Stricklin.

AMERYKAŃSKI GROM
Według starych indiańskich wierzeń Thunderbird — co na polski można przetłumaczyć jako „Grzmiący Ptak” — jest bogiem deszczu, błyskawic i grzmotów, który przyjmuje postać orła lub jastrzębia z wielkimi skrzydłami. Nic więc dziwnego, że gdy w 1953 roku (równo 50 lat przed pomyłką Stricklina) amerykańskie lotnictwo tworzyło swój oficjalny zespół akrobacyjny, szalejący na ryczących odrzutowcach piloci wzięli na przydomek właśnie jego imię. Od początku istnienia U.S. Air Force Thunderbirds latają na regularnych, bojowych myśliwcach, a ich głównym celem jest zachęcanie ochotników, by wstąpili do wojska (szacuje się, że ok. 70 procent nowych rekrutów zaciąga się do lotnictwa pod wpływem ich wyczynów). Zupełnie przy okazji Grzmiące Ptaki stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych w świecie znaków firmowych Ameryki. Piloci odwiedzili już ponad 60 krajów (dwa razy Polskę). Wykonali ponad 4 tys. pokazów dla 350 mln ludzi. I rozbili ponad 20 samolotów.

PRAWIE JAK SUPERMAN
Standardowy występ Thunderbirds trwa 45 minut. Sześć pomalowanych w barwy amerykańskiej flagi samolotów daje nad głowami widzów pokaz na granicy bezpieczeństwa i zdrowego rozsądku. Potężne odrzutowce wirują w powietrzu, robią pętle, beczki, świece, mijają się z rykiem 30 metrów nad ziemią z prędkością 920 km/h. Kiedyś latały szybciej, ale obecne przepisy zakazują przekraczać prędkość dźwięku na pokazach z publicznością. Popisowym numerem Thunderbirdsów jest „lusterko”. Dwa odrzutowce lecą dokładnie jeden pod drugim, tyle że jeden odwrócony „do góry brzuchem”, tworząc jakby lustrzane odbicie drugiego. Obie maszyny dzieli od siebie ledwie 45 centymetrówWidzowie obserwujący wyczyny Thunderbirdsów są święcie przekonani, że w kabinach samolotów siedzą jacyś supermeni, nadludzie posiadający fenomenalne umiejętności i żelazne nerwy. No cóż. Mylą się. przychodzą nowi. Chyba że rozbiją samolot — wtedy, tak jak kpt. Chris Stricklin, trafiają za biurko na końcu najbardziej zapomnianego korytarza w Pentagonie. O ile przeżyją, oczywiście.

72 GODZINY
Nawet jeśli piloci Thunderbirds nie zawsze są z najwyższej półki — ich samoloty tak. Zespół lata na najlepszych myśliwcach  amerykańskich sił powietrznych. W latach 50. były to F—84 Thunderjet (jedne z pierwszych odrzutowców bojowych), potem przez team przeleciały m.in. F—100 Super Sabre, F—105 Thunderchief, F—4 Phantom, wreszcie kilka rodzajów F—16 Falcon. Od 2009 roku team przejdzie na wersję F—16 C/D Block 52 — tę, jaką niedawno kupiła Polska

NIC NIEZWYKŁEGO
— Nie jesteśmy najlepszymi pilotami na świecie. Powiem więcej, największe szanse, aby latać w Thunderbirds, mają przeciętni piloci. Ich łatwiej nauczyć latania zespołowego, takiego na pokaz — twierdzi płk Brian Bishop, szef zespołu w latach 1998—1999. — Nie wykraczamy poza podstawowe umiejętności pilotów myśliwców. Latamy trochę bliżej siebie i trochę bliżej ziemi, a to nic niezwykłego — potwierdza mjr Samantha Weeks (tak, kobieta!), w teamie od 2007 roku. Członkami USAF Thunderbirds są wyłącznie amerykańscy lotnicy w czynnej służbie, mający wylatane co najmniej tysiąc godzin na odrzutowych myśliwcach. Co roku czterech z nich dołącza na dwa lata do Grzmiących Ptaków. Po tym czasie piloci wracają do swoich jednostek bojowych, a w ich miejsce 60 — ale w planach ma już przesiadkę na supernowoczesne F—35 Lightning II. Samoloty Thunderbirdsów od ich wersji bojowej różni tylko malowanie i brak działka 20—milimetrowego, w miejsce którego zamontowano system tworzenia sztucznego dymu. Ale wystarczą 72 godziny, żeby zlikwidować te zmiany oraz wysłać F—16 na prawdziwą wojnę. Choć Thunderbirds nie potrzebują wroga, by zmieniać swoje maszyny w płonącą kupkę złomu...

OSTATNIE LOTY
Pierwszy samolot Grzmiących Ptaków walnął w ziemię w 1954 roku, wkrótce po powstaniu teamu. W 1964 jedna z maszyn nie wytrzymała przeciążeń podczas akrobacji i rozpadła w powietrzu. W 1981 roku dowódca teamu nie przeżył zderzenia ze stadem mew. Prawie co sezon zespół zaliczał katastrofę. Choć biorąc pod uwagę liczbę występów i godzin szaleńczych akrobacji, wypadki są dość rzadkie. W dodatku większość zdarza się podczas trenowania ryzykownych manewrów, a nie na pokazach. Mimo to przez pół wieku istnienia USAF Thunderbirds zginęło w nim 20 pilotów! Czterech straciło życie jednego dnia, w tej samej sekundzie, rozbijając cztery pomalowane kolorowo odrzutowce w najdziwniejszej katastrofie w dziejach Ameryki.

DIAMENT ŚMIERCI
Był styczeń 1982 roku. Grzmiące Ptaki latały wówczas nie na bojowych myśliwcach, ale treningowych odrzutowcach T—38 Talon. W Indian Springs czterech Thunderbirdsów ćwiczyło pętlę w formacji „diament”. — To trudna formacja. Skrzydłowi patrzą tylko na samolot prowadzącego. Polecą wszędzie gdzie on — tłumaczy ppłk Kevin Robbins, dowódca w latach 2006—2007. Dziś wiadomo, że prowadzący „diament” T—38 miał uszkodzony drążek sterujący. Samolot nie dał rady wyjść z pętli. Pilot nie zdążył się katapultować. Maszyna eksplodowała po zderzeniu z ziemią, a chwilę potem w kulę ognia zamienili się lecący tuż za nim skrzydłowi i zamykający formację... I dlatego szefostwo USAF Thunderbirds się cieszy, że kpt. Stricklin podczas swojego katastrofalnego pokazu w 2003 roku leciał na F—16 zupełnie sam.


TWARDE SZTUKI
Płk rez. inż. pil. Wojciech Krupa, lider grupy akrobacyjnej Żelazny, instruktor samolotowy i trzykrotny mistrz Polski w akrobacji samolotowej zdradza nam tajniki powietrznych manewrów

CKM: Co trzeba zrobić, żeby zająć się akrobacją lotniczą?
Wojciech Krupa: Akrobacja pozwala poczuć swobodę latania, ale jest też bardzo wymagająca dla sprzętu i człowieka. Organizm pilota musi być przygotowany psychicznie i fizycznie. Konieczna jest wielka determinacja, chęć pokonywania swoich słabości i ułomności oraz katorżnicze wręcz treningi na ziemi i w powietrzu.

CKM: W jakim wieku najlepiej zaczynać?
W.K.: Na szybowcach czy samolotach tłokowych można zacząć wcześnie, w wieku około 20 lat. Jednak szczyt możliwości pilot osiąga dopiero w wieku 35—45 lat, gdy połączenie niezłej formy fizycznej z doświadczeniem daje prawdziwy dynamit!

CKM: Latanie na myśliwcach odrzutowych w tym pomaga?
W.K.: Oczywiście. Szkolenie wojskowe oparte jest na bezwzględnym przestrzeganiu norm i odwadze połączonej z umiejętnością postrzegania podejmowanego ryzyka — czyli wszystkich cechach niezbędnych w lataniu w zespole akrobacyjnym. Ponadto latanie z dużymi prędkościami, na wielkich przeciążeniach, duża zmienność sytuacji przy wykonywaniu setek walk powietrznych wspaniale kształtuje pilota.

CKM: Które z akrobacji grupowych są najtrudniejsze?
W.K.: Figury wykonywane na tzw. ujemnych przeciążeniach oraz połączone z bliskimi przelotami samolotów obok siebie. Ale pokaz lotniczy jest zawsze lekką mistyfikacją. Program to ciągle doskonalony scenariusz. Czasem, choć jakaś figura jest względnie łatwa, skutkuje wstrząsającym wrażeniem u widza.

CKM: Thunderbirds mieli swój „czarny dzień” w 1982 roku. Grupa Żelazny w 2007 roku, gdy na pokazie w Radomiu zderzyli się i zginęli dwaj lotnicy. Czy po czymś takim inni piloci nie boją się latać?
W.K.: Show must go on... Piloci akrobacyjni to twarde sztuki i potrafią opanować emocje, zarówno na ziemi, jak i w powietrzu. My musimy latać dla tych, co zginęli, dla wielkiej liczby fanów, wreszcie dla polskich skrzydeł. W końcu jesteśmy Żelaźni...

Dodał(a): Mateusz Zieliński Środa 17.08.2011