Łowca wilków

Wódka prawie za darmo, panienki za pół ceny, na dodatek możesz sobie postrzelać do szkodników. Białoruś to... istny raj na ziemi

Białoruś

Patrz! Tam! — krzyczy Roman, nasz przewodnik. Pod nami szybko przesuwa się cień. Niknie na chwilę między drzewami, ale pilot zmienia kurs i podąża za nim. 10 metrów nad ziemią. Istny Wietnam. Siedzę w drzwiach helikoptera z nogami zwieszonymi w dół. Śledzę w napięciu umykające zwierzę. Po chwili nie mam wątpliwości: to wilk. Składam się do strzału. Jeszcze chwila i łapię cel w lunecie mojej snajperki. Nabieram powietrza... i bum! I dla pewności jeszcze bum!, bum!, bum! Wystarczy. Widzę ciemnoczerwone plamy krwi na śniegu. Wilk biegnie jeszcze kilka, kilkanaście metrów i pada. Hura! Pokonałem bestię! Ale czy na pewno?

PIERWSZA KREW

Pilot ląduje na leśnej polanie kilkaset metrów dalej. Z kopa otwieramy drzwi i wypadamy na śnieg, po którym jeszcze nikt nie chodził. Pociągam kilka łyków śmierdzącego, diabelnie ostrego samogonu z piersiówki. Cholernie zimno. W płucach czuję lód. Jak oszalały brnę przed siebię. Muszę znaleźć tego wilka i przekonać się, czy trafiłem śmiertelnie. Słyszę gwizd Romana. Idę w jego stronę. Jest! Samica. Ma szarą gęstą sierść i wygląda naprawdę dziko. Czuję ostry, nieprzyjemny zapach. Obok wilczycy leżą jej wnętrzności. Kule rozdarły bok. Robi mi się nieswojo na ten widok. Kurde, ale ze mnie Rambo... Muszę
się napić.

BRĄZOWY DESZCZ
Nie jest łatwo usprawiedliwić zabijanie dla zabawy, ale na Białorusi przynajmniej można próbować. Jesteśmy kilkanaście kilometrów od granicy z Ukrainą, a kolejne kilka kilometrów dalej stoi nieczynna już elektrownia atomowa w Czarnobylu, w której 26 kwietnia 1986 roku nastąpiła awaria, a potem wybuch reaktora numer cztery. Wskutek eksplozji do atmosfery dostało się 150 razy więcej substancji radioaktywnych niż po zrzuceniu przez Amerykanów bomby atomowej na japońską Hiroszimę w czasie II wojny światowej. Radioaktywny pył spadł na lasy, w których teraz polujemy. Deszcz miał wtedy brązowy kolor. Ziemia w tym regionie została skażona na 300 lat. Swoje domy musiało opuścić  130 tysięcy Białorusinów. Cała okolica w ciągu kilku dni zupełnie opustoszała. Oficjalnie zmarło tylko 31 osób, ale nieoficjalne mówi się, że nawet 10 tysięcy. Tego nigdy się nie dowiemy — pamiętaj: to Białoruś. Puszcza pozostawiona sama sobie zaczęła dziczeć. Wilki szybko znalazły się na początku łańcucha pokarmowego. Nie niepokojone przez ludzi rozmnażał się jak szalone. W końcu było ich tak dużo, że w puszczy zaczęło brakować dla nich pożywienia. Drapieżniki zaczęły więc opuszczać puste lasy i zbliżać się do regionów zamieszkanych przez Białorusinów. Atakowały bydło i ludzi. Dlatego wilki oficjalnie uznano za szkodniki i co roku od listopada do lutego można na nie polować. Białoruś jest jedynym z niewielu miejsc na świecie, gdzie wolno to robić. W kraju, gdzie średnia pensja to równowartość 300 złotych, 1800 złotych od zachodniego turysty za godzinkę polowania to majątek.

EFEKT ŚWIETLNY
Kilka dni wcześniej przylecieliśmy — ja i Paul, mój kumpel — do Mińska, stolicy Białorusi. Czujesz się tam jak na innej planecie. 15—stopniowy mróz, gęsta mgła, atmosfera jak w gułagu. Humor poprawia nam jedynie umundurowanie celniczek: miniówy i wysokie obcasy— marzenie każdego fetyszysty. Kupiliśmy licznik Geigera, żeby wiedzieć, czy dawka promieniowania, którą przyjmiemy, nie zabije nas. Do tego wódka. Dużo wódki. Wziąłem pięć flaszek, żeby dać kolegom, ale i tak musiałem uzupełniać zapasy. W końcu spotkaliśmy się z Romanem, naszym przewodnikiem, ubranym w polowy mundur maskujący i wielką futrzaną czapę. Spojrzał na nasz licznik Geigera i rzekł: „Nie używamy tu takiego sprzętu. W nocy patrzę na swojego fiuta. Jak świeci, to zły znak”. Dowcipiniś. Białorusini to twardzi ludzie. W czasie wojny dali im popalić naziści, potem swoje dołożył Związek Radziecki, teraz męczy ich swoimi pomysłami prezydent Aleksander Łukaszenko. Promieniowanie radioaktywne to tylko kolejne nieszczęście, z którym musieli nauczyć się żyć. I nauczyli się. Przygotowania do krwawych łowów zaczęliśmy od nauki strzelania. Znajomy Romana pożyczył nam za butelkę wódki (to podstawowa jednostka płatnicza w tym kraju) strzelbę i wiadro naboi. Ostatni raz waliłem z gana na weselu przyjaciela. Do glinianych gołębi. Teraz jesteśmy w lesie pod Mińskiem. Roman przygotował prowizoryczny cel. Zaczynam strzelać. Wpadam w jakiś adrenalinowy trans. Czuję, że jestem gotowy na wojnę!

HOTEL PIĄTEJ KATEGORII
Ruszamy w drogę. Naszym celem są Chojniki. Przez ponad pięć godzin telepiemy się starą Ładą, którą potem zmieniamy na sanie ciągnięte przez konie. Nasz przewodnik cały czas polewa śmierdzący samogon. Jelita zaczynają mi płonać już po pierwszej szklanie. Tuż przed Chojnikami, ostatnią zamieszkaną miejscowością w czarnobylskiej „strefie śmierci”, mijamy opuszczone wioski i zniszczony cmentarz. Ponury obraz. Nie chce się nawet gadać. Na miejscu meldujemy się w komisariacie (takie przepisy) i chwiejnie ruszamy w miasto. Gdy wpadamy do jedynego baru, widzę szumowinę w długim płaszczu i kamerą w ręku. „Spokojnie. To tylko KGB” — uświadamia nas Roman. Siadamy przy stoliku obitym blachą i zamawiamy białoruską wódkę (innej nie ma). Jest śmierdząca i ciepła. Pijemy pod chleb ze smalcem. Żadnej innej zagrychy tu zresztą nie ma. Przenosimy się do „hotelu”, czyli obskurnych baraków po Armii Czerwonej. Płacimy trzy razy więcej niż Białorusini, ale to i tak tylko 35 złotych za noc. Romanowi po kolejnej szklance zbiera się na zwierzenia. Przez 28 lat był żołnierzem Armii Czerwonej, walczył w Afganistanie. Teraz musi dorabiać do emerytury, wożąc na polowania takich gogusiów jak ja. Facet nakręca się coraz bardziej, a ja powoli zapadam w pijacki sen.

PUNKT KONTROLNY

Rano czuję się tak, jakbym wypadł z kosiarki. Ale helikopter, którym polecimy, wygląda gorzej niż ja. Musi mieć przynajmniej 30 lat. W metalowej podłodze dziury wyżarte przez rdzę. Nie ma pasów bezpieczeństwa, a tylne drzwi zamykane są na sznurek. Ściany wymazane zaschniętą krwią po poprzednich polowaniach. Maszyna opieszale wzbija się w powietrze. Pilot spokojnie pali papierosa za sterami. Pod nami dziesiątki opuszczonych wiosek i miasteczek, chałupy ze zniszczonymi dachami, poprzewracane słupy telefoniczne, pozrywane jezdnie... Po 45 minutach lotu trafiam „moją” samicę. Bierzemy ją na pokład i lecimy dalej. Jest z nami Włoch, weterynarz z Turynu i zapalony myśliwy. Poluje wszędzie i na wszystko. Do następnego wilka strzelamy razem. Właściwie — masakrujemy go. Po kilku strzałach jego ciało wręcz eksploduje. Zabieramy skrwawione trofeum i ruszamy. Po drodze lądujemy w wojskowym punkcie kontrolnym. Robi się nieciekawie. Koleś w radzieckim mundurze i z kałachem w rękach wreszczy, że polowanie skończone. Bardzo zabawne: zapłaciliśmy za pięć wilków i mamy skończyć już po dwóch?! 20 dolarów załatwia sprawę. Tym razem kierujemy się prosto na Czarnobyl, na Ukrainę. Dolatujemy do miejsca leżącego 20 km od feralnego reaktora. Pilot nie zgadza się lecieć dalej. Na naszym liczniku Geigera błyskawicznie kończy się skala. Odruchowo zaciskamy nogi, żeby chronić jądra przed morderczym promieniowaniem.

OSTATNIE SIDŁA

Co chwila jakiś wilk miga nam między drzewami, ale okazja do oddania celnego strzału nie zdarza się często. Udaje mi się to jeszcze raz, Włochowi dwa razy. Mamy swoich pięć wilków. Pokład helikoptera wygląda jak rzeźnia. Wracamy do Chojnik, gdzie robimy pożegnalną imprezkę. Wódka smakuje już całkiem nieźle, chyba się przyzwyczailiśmy. Paul, mój towarzysz, postanawia skorzystać jeszcze z usługi miejscowej pani do towarzystwa. Cena jak na wyprzedaży. „Wszyscy myśliwi trafiają w końcu w moje sidła” — reklamuje się nadobna Tatiana. Skusić się czy nie?


Dodał(a): ckm Środa 31.08.2011