Mario w Gotham City

Mario, wąsaty brzydal z psychodelicznej krainy muchomorków, to osobistość popkultury statusem równa Bono i Madonnie

Mario w Gotham City

Postać hydraulika Mario w ogrodniczkach może wydawać ci się infantylna, ale fakty są bezlitosne. Gry z udziałem Maria to światowy bestseller – w historii cyfrowej rozrywki żadna seria nie sprzedawała się lepiej, nawet Call Of Duty czy Warcraft. Jak to możliwe, że w czasach superprodukcji 3D, strzelanek wojennych, od których nawet żołnierzowi GROM–u robiłoby się słabo, i darmowej pornografii dostępnej w sieci, kogokolwiek obchodzi wesoły wąsacz z brzuszkiem? Czemu tworzone przez Nintendo gry z Mariem sprzedają się lepiej od płyt Stinga, choć od ćwierć wieku wciąż chodzi w nich o to samo? Pewnie dlatego, że każdy potrzebuje czasem intelektualnego resetu. A Mario, radośnie i w podskokach, zabiera każdego w czasy, gdy pojęcie rozrywki nie obejmowało internetowych transmisji z zawodów w wymiotowaniu na odległość ani gier komputerowychw których skalpuje się terrorystów.


ZŁE DOBREGO POCZĄTKI
Historia Nintendo, japońskiego koncernu wydającego gry z udziałem Maria, jest burzliwa jak życie uczuciowe Lady Gagi. Dzisiejszy gigant na rynku elektronicznej rozrywki wielokrotnie był w finansowych tarapatach. Zanim firma znalazła żyłę złota w postaci gier wideo, produkowała m.in. karty do gry oraz zabawki. Przełom, a z nim wielkie pieniądze, nadszedł pod koniec lat 70., wraz z zatrudnieniem w Nintendo Shigeru Miyamoto, młodego rysownika i miłośnika baśni. Nintendo źle się wtedy wiodło. Koncern szturmował rynek amerykański, ale ofensywa szła marnie. Magazyny zalegały góry niesprzedanych gier „Radar Scope”, których Amerykanie nie chcieli kupować. Zadanie przerobienia niechodliwego towaru na coś sensownego otrzymał debiutant Miyamoto. Shigeru, rozmiłowany w Popeye’u i King Kongu, zaproponował prostą grę z udziałem małpy, dziewczyny i drwala. Tak narodził się „Donkey Kong”, a wraz z nim postać wąsacza w ogrodniczkach, który w niedalekiej przyszłości miał stać się hydraulikiem Mario.


NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI
Japońska kultura i estetyka to sfera nieprzenikniona dla Europejczyka. „Donkey Kong”, prosta platformówka wymyślona przez Miyamoto, była odzianą w niewinność historią chorego trójkąta miłosnego z udziałem goryla, drwala i jego dziewczyny. Ten perwersyjny wątek miłosny nie przeszkodził Nintendo w zawojowaniu rynku gier wideo na początku lat 80. Według ostrożnych szacunków, od premiery w 1981 roku wszystkie części kultowej gry sprzedały się do dziś w pięćdziesięciu milionach egzemplarzy. To właśnie w „Donkey Kongu” Mario wykuwał swoją sławę. Wówczas, na początku lat 80., był jeszcze Jumpmanem, człowieczkiem, który walczył o ukochaną z wielkim i agresywnym gorylem. Jak szorstki drwal o mało intrygującej ksywie Jumpman stał się Mariem, sympatycznym hydraulikiem z Brooklynu? Przemiana nie byłaby możliwa bez pewnego pazernego Włocha, który zalazł za skórę szefom amerykańskiego oddziału Nintendo.


WŁOSKA ROBOTA
Ów Włoch nazywał się Mario Segale i był rekinem rynku nieruchomości z zachodniego wybrzeża USA. To od niego Nintendo na początku lat 80. wynajmowało biura w mieście Tukwila, w stanie Waszyngton. Firma zalegała z czynszem, co denerwowało biznesmena tak bardzo, że postanowił zrobić karczemną awanturę jej kierownictwu na oczach pracowników. Segale dał się szefom Nintendo tak bardzo we znaki, że obmyślili perfidną zemstę. Imię Mario nadano bohaterowi nowej gry wideo tworzonej przez Shigeru Miyamoto, otyłemu wąsatemu Włochowi, hydraulikowi z Brooklynu, który wędruje przez bajkowe królestwo grzybków. W 1983 roku do sklepów trafiła gra „Mario Bros.” i świat po raz pierwszy zobaczył wesołego wąsacza. Dwa lata później, gdy światło dzienne ujrzała „Super Mario Bros.”, kolejna część przygód wesołka w białych rękawiczkach, świat ogarnęła mariomania, która trwa już ćwierć wieku.


SETKA NA KARKU
Dziś Mario jest megagwiazdą popkultury. Łącznie gry z jego udziałem sprzedały się w ponad dwustu milionach egzemplarzy. Ogółem Mario pojawił się w stu szesnastu produkcjach wideo, co czyni go jedną z najbardziej wziętych osobistości świata rozrywki. Blednie przy nim nawet gwiazda Jackiego Chana (ok. stu filmów). Włoski hydraulik ma w hiszpańskiej Saragossie (Hiszpania) ulicę swojego imienia, a w Szwecji pomnik. Mało tego, według badań przeprowadzonych w latach 90. wśród amerykańskich nastolatków, Mario był bardziej popularny niż Myszka Miki! Podobizna wąsatego grubaska to też jeden z najczęściej wybieranych wzorów tatuaży. Dowodem popularności hydraulika z Brooklynu jest fakt, że to po jego strój sięgnął słynny Ron Jeremy, Elvis branży porno, kręcąc w latach 90. swój kultowy obraz „Super Hornio Brothers”. No i nie można zapo-mnieć, że ekranizacja przygód Maria z 1993 roku, z główną rolą świetnego Boba Hoskinsa, choć była marna, to jednak rozwiązała worek z ekranizacjami gier wideo. Bez tego filmu nie powstałyby takie hity kinowe, jak „Tomb Raider”, „Resident
Evil” czy „Mortal Kombat”.


WĄSY WCIĄŻ MODNE
Jak na supergwiazdę, wąsaty hydraulik jest niezbyt przystojny. Ma wyraźnie zaokrąglony brzuszek, niedbale przystrzyżone wąsy i zbyt dużą czapkę. Niepozorny wygląd Maria to nie efekt przypadku. Shigeru Miyamoto wspominał niedawno w wywiadzie dla telewizji CNN początki prac nad kultową postacią: „Mario był mały, ale chcieliśmy nadać mu ludzkie cechy. Dostał więc duży nos. Wąsy dodaliśmy, by ominąć kłopotliwą kwestię projektowania ust. Dzięki temu nie musieliśmy głowić się nad animowaniem ruchu warg. Przy tak małej postaci ciężko byłoby rozwiązać kwestię mimiki, a wąsy załatwiały nam ten problem. Naszemu
bohaterowi dodaliśmy jeszcze duże łapy, ponieważ chcieliśmy, by Mario był postacią wyrazistą”. No i czapka – była konieczna, aby programiści nie musieli tracić czasu na zaprojektowanie włosów i animowanie ich ruchu podczas podskoków, które są sensem istnienia Maria. Przez lata wygląd superbohatera nie zmienił się znacząco. To wciąż ten sam grubasek w białych rękawiczkach i czapce, który nigdy nie imponował inteligencją ani tężyzną fizyczną i zapewne dostałby lanie i od Duke’a Nukema, i od Lary Croft. To jednak nie przeszkadza mu dzierżyć dumnie tytułu najpopularniejszej w historii postaci z gier wideo.


BANJO I MARIO
Shigeru Miyamoto, człowiek, który stworzył serię Mario i odmienił historię gier wideo, to w powszechnej opinii cudotwórca, cyfrowy król Midas, tworzący wyłącznie gry wybitne, przy tym – niezwykle dochodowe. W kalifornijskiej Krzemowej Dolinie prawdopodobnie otworzyłby firmę i zaczął pracę na własny rachunek, szybko osiągając status miliardera. Miyamoto jest jednak wierny japońskiej tradycji. To typowy „salaryman”, człowiek oddany bez reszty swojemu pracodawcy. W Nintendo pracuje bez przerwy od 1977 roku, gdy jako absolwent akademii sztuk pięknych został zatrudniony na etacie rysownika i pomocnika w dziale planowania. Dziś pełni funkcje dyrektorskie, ale nie w głowie mu walka o fotel prezesa korporacji. Gry wymyślone przez Miyamoto (oprócz serii Mario także „Legend Of Zelda” czy „Pikmin”) sprzedały się w nakładzie przekraczającym ćwierć miliarda egzemplarzy. Wychowały się na nich tysiące programistów, wśród nich są z pewnością autorzy „Call Of Duty” czy „Pro Evolution Soccer”. Całkiem nieźle jak na kogoś, kto w młodości poświęcał czas rysowaniu oraz grze na banjo i zastanawiał się, czy w przyszłości będzie miał z tego jakiś zarobek. Dziś twórca Maria, nazywany Waltem Disneyem gier wideo, publicznie przyznaje, że jest zawstydzony niedoskonałościami, wręcz infantylizmem pierwszych części serii Mario. To typowo japoński perfekcjonizm zmuszający do myślenia o tym, jak ulepszyć produkt, który cały świat dawno już uznał za doskonały. Miyamoto, chociaż za moment stuknie mu sześćdziesiątka, wciąż ma dziecięcą wręcz wrażliwość i fascynację światem gier wideo. Jego produkcje nigdy nie epatują krwią ani brutalnością, a mimo to przyciągają kolejne pokolenia graczy. Japoński guru ma też bardzo zdrowe spojrzenie na swoje hobby. Jego ulubione powiedzenie brzmi: „Twierdzisz, że gry wideo są szkodliwe? To samo mówili  kiedyś o rokendrolu”.


Dodał(a): Andrzej Chojnowski Poniedziałek 18.07.2011