Polski ironman - Robert Karaś
O co chodzi z tą pizzą? Sportowcy takich rzeczy przecież nie jedzą.
Robert Karaś: To było mniej więcej na 400. Kilometrze mistrzostw w Lensahn, przede mną nadal pozostawało ok. 140 km jazdy na rowerze. Nie mogłem już patrzeć na przygotowane wcześniej jedzenie na trasę. Przez ostatnie godziny jadłem same papki, miałem ochotę na coś, co mogę pogryźć. Gdy zatrzymałem się, by założyć lampki, bo zapadał zmrok, poprosiłem mój team, zęby zamówili mi pizzę. Przez następne trzy pętle dostawałem ja upchnięta do kubeczka i zjadałem po kawałku.
Jesteś najbardziej wytrzymałym człowiekiem świata – rozumiem, że jesz żywność modyfikowaną genetycznie, a po 12 godzinach treningu wracasz do specjalnej komory, w której 12 godzin regenerujesz się podczepiony pod sondy?
R.K.: Dokładnie (śmiech). A tak serio, to trenuję około sześciu godzin dziennie, odżywiam się jak pewnie większość osób – nie trzymam żadnej specjalnej diety. Staram się jeść zdrowo i jak najmniej słodyczy, co niestety w moim przypadku nie jest łatwe. W tym roku pierwszy raz zadbałem o suplementacje, bo przyznam, że do tej pory jedyne, co stosowałem, to izotonik na treningu. Śpię około 8 godzin dziennie, żeby każdego dnia o 5 rano wstać na trening i dać z siebie wszystko.
Do tej pory mówiło się o specjalnych programach w Chinach i Korei Północnej, które miały wytrenować nadludzi wygrywających igrzyska olimpijskie, a tu pojawia się Polak, który kładzie wszystkich długodystansowców na łopatki. Trenujesz od 1. roku życia
R.K.: Odkąd pamiętam, zawsze byłem aktywnym dzieciakiem. W szkole podstawowej trenowałem piłkę ręczną, ale nie pasował mi sport zespołowy. Chciałem pracować sam na swój sukces. W wieku 13 lat zacząłem trenować pływanie i tak przez 6 lat byłem sprinterem, grzbiecistą. Niezbyt to lubiłem, opuszczałem treningi, czułem, że to nie dla mnie, nie dawałem z siebie stu procent. Zrezygnowałem z pływania. Jakiś rok później natknąłem się w intrenecie na filmik z zawodów Ironman. Chciałem tego spróbować, zapisałem się do klubu jako 20-latek i tak się to wszystko zaczęło.
Nie za późno zacząłeś profesjonalną karierę?
R.K.: Prawdę mówiąc, zacząłem w wieku 20 lat, później miałem przerwę ze względu na kontuzje i mój pierwszy start zaliczyłem w 2012 roku. Po 6 miesiącach przygotowań pojechałem na Ironmana i poszło mi całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że nie miałem wcześniej nic wspólnego z kolarstwem i bieganiem. Pływanie też znacznie się różniło od tego, co trenowałem, nagle z grzbiecisty ścigającego się na 50 metrów, pływałem kraulem na dystansie 3800 metrów. Dosyć szybko dogoniłem zawodników z polskiej czołówki i to napędzało mnie do dalszej pracy. Z roku na rok poprawiałem wyniki i tak jest do teraz. W sportach wytrzymałościowych świetną sprawność można utrzymać nawet do 40. roku życia.
Jak wygląda twój regularny dzień?
I główny sprawdzian jest podczas zawodów?
Miałeś też kontuzję, zerwane więzadła krzyżowe, a mimo to potrafisz zrobić potrójnego Ironmana. Jak to w ogóle jest możliwe?
R.K.: Wpadając na metę, wykonuje ostatni krok o własnych siłach, więcej nie jestem w stanie, bo daje z siebie sto procent. Po starcie w potrójnym Ironmanie czułem, jakbym od nowa musiał nauczyć się chodzić. Zazwyczaj po takim wysiłku podpinany jestem też pod kroplówkę. Pierwsza doba po zawodach w Lensahn to prawdziwy koszmar. Bolało mnie niemal wszystko, miałem gorączkę i stan zapalny całego organizmu, chłodzono mnie okładami z lodu przez 24 godziny. Jednak po dwóch dniach mogłem już chodzić, a po trzech wróciłem do treningów.
Jesteś na zawodach sam ze sobą przez 30 godzin. Rozmawiasz ze sobą, śpiewasz sobie?
R.K.: W trakcie każdego wyścigu skupiam się tylko na realizacji założeń. Myślę o tempie, które sobie założyłem przed zawodami. Na potrójnym Ironmanie miałem do przepłynięcia 11,4 km, skupiałem się tylko na tym, że co 1,9 km muszę zjeść, a co 42 sekundy muszę odbić się nogami od ściany nawrotowej. Z kolei na rowerze nie sugeruje się prędkością, tylko pomiarem generowanej mocy. Przez 540 km części kolarskiej, co zajęło około 15 godzin, pilnowałem na zegarku, żeby jechać z wyznaczona mocą. Do tego zgodnie z założeniami musiałem jeść dokładnie co 25 minut i pic co 4 minuty. Podczas biegu dystans 120 km też dzieliłem sobie na etapy.
Odpuściłeś kiedyś w jakichś zawodach?
Pokonujesz te trasy ciałem czy głową?
Chodzisz na imprezy? Pijesz alkohol?
To prawda, że na co dzień jesz pizzę, słodycze, pijesz colę?
Jakie masz teraz plany?
R.K.: Najbliższy start mam 14 lipca w miejscowości Vitoria w Hiszpanii. To wyścig kwalifikacyjny do mistrzostw świata na dystansie Ironman i będę musiał tam wygrać, żeby dostać się na najważniejsze dla mnie zawody na Hawajach.
Dasz radę? Miałeś poważny wypadek pod koniec ubiegłego roku.
R.K.: Tak, zderzyłem się z samochodem podczas treningu rowerowego. To było w październiku, a w listopadzie przeszedłem operację, miałem złamane kości twarzy. W grudniu doszła do tego choroba, która mnie rozłożyła, ale w styczniu wróciłem do treningów. Wtedy też zmieniłem podejście do swojego organizmu i podjąłem współpracę z dietetykiem. Wstyd się przyznać, ale wcześniej mój żołądek był jak śmietnik. Fast foody to mniejszy grzech, gorzej było ze słodyczami, które pochłaniałem hurtowo. Teraz mam większy szacunek do swojego ciała, traktuję je jak narzędzie pracy. Pilnuję diety, bo wiem, że to zaprocentuje na trasie. Jednak słodycze nadal jem, ale raz w tygodniu, w ramach nagrody (śmiech).
Czyli nie dość, że ekstremalnie wyczerpujący, to jeszcze niebezpieczny sport. Dlaczego właściwie zdecydowałeś się na triathlon?
Jak już mówiliśmy, triathlon to zdecydowanie sport indywidualny, ale chyba nie jest tak, że sam przygotowujesz się do zawodów, prawda?
R.K.: Na co dzień i podczas zawodów ma wsparcie mojego sztabu. Znajdują się w nim sponsorzy, osoby odpowiedzialne za przygotowanie sprzętu, serwisowanie go na zawodach, ale też i ludzie, którzy przygotowują dla mnie posiłki podczas startów, liczą dla mnie czas, bym zachował odpowiednie tempo, planują i pomagają trzymać się założonej strategii. Działają niesamowicie szybko i bardzo skutecznie, dzięki temu ja mogę skupić się wyłącznie na wykręcaniu jeszcze lepszych wyników. To olbrzymi komfort. Chylę też czoło przed osobami, które wprowadziły mnie w sport, zaraziły rywalizacją i miały wpływ na to, gdzie w tej chwili jestem.
Sprzęt, którego potrzebujesz, nie jest tani, no i za treningi czy starty trzeba płacić. Często są to duże pieniądze. To nadal pasja czy już zawód?
R.K.: Początki, jak we wszystkim, były trudne. Pieniądze i komfort posiadania sponsorów przyszedł z wynikami. W amatora, który dopiero zaczyna walczyć o czołówkę, mało kto zainwestuje, to duże ryzyko. To też było moim celem – móc skupić się na sporcie i mieć do tego zaplecze. Na początku wspierali mnie rodzice. Teraz to moja regularna praca – mam sponsora, prowadzę też grupę triathlonową Team Karaś, która pomaga przygotowywać się do zawodów. Chcę przekazać swoją wiedzę i doświadczenia innym. Teraz można to też zrobić online. Idąc z duchem czasu, stworzyłem aplikację Ironman Inspiration, dzięki której mogę prowadzić jeszcze więcej osób, bo nie muszą przyjeżdżać do mnie osobiście. Pomysł jest odpowiedzią na zapotrzebowanie moich podopiecznych.
ROBERT KARAŚ
Rocznik 1989. W 2018 roku w Lensahn pokonał Triple Ultra Triathlon (potrójny Ironman), czyli 11,4 km pływania, 540 km jazdy na rowerze oraz 126,6 km biegu. Wszystko zajęło mu 30 godzin, 48 minut i 57 sekund. Poprawił tym samym rekord świata o 59 minut! Drugiego w stawce zawodnika odstawił o 2,5 godziny. Rok wcześniej wygrał zawody i pobił rekord świata na dystansie podwójnego Ironmana. Gdyby były zawody na poczwórnym dystansie, nie mamy wątpliwości, że wygrałby je Robert. A może byłby nawet jedyną osobą, która by je ukończyła.
Tekst pochodzi z CKM nr 7 (251)