Polski ironman - Robert Karaś

Fizycznie Robert Karas jest nadczłowiekiem. Ale ma tez ludzkie słabości – pizza, cola, słodycze i w każda sobotę rusza w miasto na imprezę. Do tego wyrzucali go ze szkół. Nie brzmi to jak idealny przepis na sportowy sukces, ale tak właśnie hartował się charakter najbardziej wytrzymałego człowieka na świecie.
Karas.jpg

O co chodzi z tą pizzą? Sportowcy takich rzeczy przecież nie jedzą.
Robert Karaś: To było mniej więcej na 400. Kilometrze mistrzostw w Lensahn, przede mną nadal pozostawało ok. 140 km jazdy na rowerze. Nie mogłem już patrzeć na przygotowane wcześniej jedzenie na trasę. Przez ostatnie godziny jadłem same papki, miałem ochotę na coś, co mogę pogryźć. Gdy zatrzymałem się, by założyć lampki, bo zapadał zmrok, poprosiłem mój team, zęby zamówili mi pizzę. Przez następne trzy pętle dostawałem ja upchnięta do kubeczka i zjadałem po kawałku.

Jesteś najbardziej wytrzymałym człowiekiem świata – rozumiem, że jesz żywność modyfikowaną genetycznie, a po 12 godzinach treningu wracasz do specjalnej komory, w której 12 godzin regenerujesz się podczepiony pod sondy?
R.K.: Dokładnie (śmiech). A tak serio, to trenuję około sześciu godzin dziennie, odżywiam się jak pewnie większość osób – nie trzymam żadnej specjalnej diety. Staram się jeść zdrowo i jak najmniej słodyczy, co niestety w moim przypadku nie jest łatwe. W tym roku pierwszy raz zadbałem o suplementacje, bo przyznam, że do tej pory jedyne, co stosowałem, to izotonik na treningu. Śpię około 8 godzin dziennie, żeby każdego dnia o 5 rano wstać na trening i dać z siebie wszystko. 


Do tej pory mówiło się o specjalnych programach w Chinach i Korei Północnej, które miały wytrenować nadludzi wygrywających igrzyska olimpijskie, a tu pojawia się Polak, który kładzie wszystkich długodystansowców na łopatki. Trenujesz od 1. roku życia
R.K.: Odkąd pamiętam, zawsze byłem aktywnym dzieciakiem. W szkole podstawowej trenowałem piłkę ręczną, ale nie pasował mi sport zespołowy. Chciałem pracować sam na swój sukces. W wieku 13 lat zacząłem trenować pływanie i tak przez 6 lat byłem sprinterem, grzbiecistą. Niezbyt to lubiłem, opuszczałem treningi, czułem, że to nie dla mnie, nie dawałem z siebie stu procent. Zrezygnowałem z pływania. Jakiś rok później natknąłem się w intrenecie na filmik z zawodów Ironman. Chciałem tego spróbować, zapisałem się do klubu jako 20-latek i tak się to wszystko zaczęło.

Nie za późno zacząłeś profesjonalną karierę?
R.K.: Prawdę mówiąc, zacząłem w wieku 20 lat, później miałem przerwę ze względu na kontuzje i mój pierwszy start zaliczyłem w 2012 roku. Po 6 miesiącach przygotowań pojechałem na Ironmana i poszło mi całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że nie miałem wcześniej nic wspólnego z kolarstwem i bieganiem. Pływanie też znacznie się różniło od tego, co trenowałem, nagle z grzbiecisty ścigającego się na 50 metrów, pływałem kraulem na dystansie 3800 metrów. Dosyć szybko dogoniłem zawodników z polskiej czołówki i to napędzało mnie do dalszej pracy. Z roku na rok poprawiałem wyniki i tak jest do teraz. W sportach wytrzymałościowych świetną sprawność można utrzymać nawet do 40. roku życia.

Jak wygląda twój regularny dzień?

R.K.: To zależy od tego, gdzie trenuje. Zima byłem na Gran Canarii. Tam pierwsze zajęcia z kolarstwa rozpoczynałem o 7 rano i trwały 2,5–4 godziny. Następnie jadłem posiłek i kolejny trening, tym razem pływanie. Na basenie spędzam zwykle około 60–75 minut. Po południu jest czas na chwile przerwy, obiad i kolejny trening, bieganie. Ten moduł zajmuje mi ok. 1,5 godziny. Czasem dochodzą do tego ćwiczenia wzmacniające. Wieczorem jest pora na regenerację, porządny posiłek i sen. Gdy
jestem w Polsce, wstaję wcześniej, żeby o godzinie 6 być już na pływalni. Z kolei przez pogodową loterię czasem trening kolarski muszę zrobić w domu na trenażerze. Ale jeżdżenie w miejscu tyle godzin do najprzyjemniejszych nie należy. W siłowni nie ćwiczę już prawie wcale, wolę aktywność taką, jak podczas zawodów. Jednak na początku była ona niezbędna, bo trzeba wzmocnić organizm. Zresztą dzielę się z wami treningiem, który pamiętam z początków mojej kariery.

I główny sprawdzian jest podczas zawodów?
R.K.: Nie. Raz w tygodniu robię symulację zawodów, tzw. zakładkę. Wtedy wdrażam w życie opracowaną strategię, sprawdzam, co mogę jeść podczas wysiłku i jak zareaguje na to mój organizm. Wprowadzam pewną rutynę startową, której tempo podkręcam już podczas samych zawodów. 

Miałeś też kontuzję, zerwane więzadła krzyżowe, a mimo to potrafisz zrobić potrójnego Ironmana. Jak to w ogóle jest możliwe?
R.K.: Jakoś się jeszcze trzymam. Rzeczywiście operacja więzadła przebiegła z komplikacjami i szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że w ogóle będę mógł wrócić do sportu. Szczęśliwie trafiłem w dobre ręce i po kilku miesiącach Na szczęście nie mam jakichś większych problemów ze zdrowiem czy kontuzjami. Jednak zaliczyłem kilka solidnych wypadków na rowerze. Ale taki jest ten sport.

Powiedz prawdę, czujesz w ogóle ból podczas zawodów?
R.K.: Największy ból czuję na treningu, kiedy wychodzę poza strefę komfortu. Sam wyścig jest przysłowiową wisienką na torcie. Od początku fascynowało mnie to skrajne wycieńczenie, przesuwanie granic bólu lub często przekraczanie jej.

Czy po zawodach „zastygają” ci stawy? Możesz chodzić?
R.K.: Wpadając na metę, wykonuje ostatni krok o własnych siłach, więcej nie jestem w stanie, bo daje z siebie sto procent. Po starcie w potrójnym Ironmanie czułem, jakbym od nowa musiał nauczyć się chodzić. Zazwyczaj po takim wysiłku podpinany jestem też pod kroplówkę. Pierwsza doba po zawodach w Lensahn to prawdziwy koszmar. Bolało mnie niemal wszystko, miałem gorączkę i stan zapalny całego organizmu, chłodzono mnie okładami z lodu przez 24 godziny. Jednak po dwóch dniach mogłem już chodzić, a po trzech wróciłem do treningów.

Jesteś na zawodach sam ze sobą przez 30 godzin. Rozmawiasz ze sobą, śpiewasz sobie?
R.K.: W trakcie każdego wyścigu skupiam się tylko na realizacji założeń. Myślę o tempie, które sobie założyłem przed zawodami. Na potrójnym Ironmanie miałem do przepłynięcia 11,4 km, skupiałem się tylko na tym, że co 1,9 km muszę zjeść, a co 42 sekundy muszę odbić się nogami od ściany nawrotowej. Z kolei na rowerze nie sugeruje się prędkością, tylko pomiarem generowanej mocy. Przez 540 km części kolarskiej, co zajęło około 15 godzin, pilnowałem na zegarku, żeby jechać z wyznaczona mocą. Do tego zgodnie z założeniami musiałem jeść dokładnie co 25 minut i pic co 4 minuty. Podczas biegu dystans 120 km też dzieliłem sobie na etapy.

Odpuściłeś kiedyś w jakichś zawodach?
R.K.: Nie, zawsze, jak staje na starcie, daje z siebie sto procent. Na treningach zresztą tez. Pływałem od dzieciaka, ale pozostałe dyscypliny triathlonu były mi obce. Za to miałem wielkie parcie na wyniki i dogonienie najlepszych zawodników. Codzienne treningi, 6 razy w tygodniu – to musiało wyjść. Jeśli powtarzasz to przez wiele lat, to ciężka praca w każdej dziedzinie możesz zacząć osiągać sukcesy. U mnie doszło do tego samozaparcie i predyspozycje – odkryłem, że czuje się świetnie na długich dystansach, stad nie zwykły Ironman, ale podwójny czy potrójny.

Pokonujesz te trasy ciałem czy głową?
R.K.: Żeby ścigać się na najwyższym poziomie, ciało musi współgrać z głowa. W wyścigach ultra przychodzi taki moment, że ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa, wtedy wygrywa się głowa.

Jak zmotywować kogoś, komu nie chce się trenować?
R.K.: Każdego motywuje coś innego. Jednych motywuje muzyka, innych motywują idole, sportowcy. A może koledzy z pracy, bo lubią treningi w grupie. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie, wiem po sobie, że trzeba trafić na sport, na aktywność, którą pokochasz i nie będziesz musiał się zmuszać do wysiłku.

Podobno byłeś mocno niegrzecznym dzieckiem i wylatywałeś ze szkół…
R.K.: To prawda. Z nauką nie było mi po drodze. Nie lubiłem tam być, nie interesowało mnie to, czego kazali mi się uczyć. Ale jakoś sobie w życiu radzę (śmiech).

Chodzisz na imprezy? Pijesz alkohol?
R.K.: Tak, w sobotę wieczorem staram się wyjść i spotkać się z przyjaciółmi. Nie są to jakieś wielkie imprezy. Lubię posiedzieć, pogadać, zresetować głowę i trochę odciąć się od treningów. Higiena mentalna jest kluczowa, żeby nie przetrenować się i żeby zachować głód wyników. Po takim luźnym wieczorze wracam spragniony treningów. No i nie ukrywam, że wtedy zdarza się wypić chmielowy izotonik (śmiech). Ale oczywiście wszystko z umiarem.

To prawda, że na co dzień jesz pizzę, słodycze, pijesz colę?
R.K.: Jem wszystko, ale od jakiegoś czasu rzeczywiście ograniczyłem słodycze. Jadłem ich naprawdę dużo. Teraz staram się jeść zdrowo, ale w soboty pozwalam sobie na wszystko, na co mam ochotę.

Jakie masz teraz plany?
R.K.:
Najbliższy start mam 14 lipca w miejscowości Vitoria w Hiszpanii. To wyścig kwalifikacyjny do mistrzostw świata na dystansie Ironman i będę musiał tam wygrać, żeby dostać się na najważniejsze dla mnie zawody na Hawajach.

Dasz radę? Miałeś poważny wypadek pod koniec ubiegłego roku.
R.K.: Tak, zderzyłem się z samochodem podczas treningu rowerowego. To było w październiku, a w listopadzie przeszedłem operację, miałem złamane kości twarzy. W grudniu doszła do tego choroba, która mnie rozłożyła, ale w styczniu wróciłem do treningów. Wtedy też zmieniłem podejście do swojego organizmu i podjąłem współpracę z dietetykiem. Wstyd się przyznać, ale wcześniej mój żołądek był jak śmietnik. Fast foody to mniejszy grzech, gorzej było ze słodyczami, które pochłaniałem hurtowo. Teraz mam większy szacunek do swojego ciała, traktuję je jak narzędzie pracy. Pilnuję diety, bo wiem, że to zaprocentuje na trasie. Jednak słodycze nadal jem, ale raz w tygodniu, w ramach nagrody (śmiech).


Czyli nie dość, że ekstremalnie wyczerpujący, to jeszcze niebezpieczny sport. Dlaczego właściwie zdecydowałeś się na triathlon?

R.K.: Próbowałem kiedyś swoich sił w piłce ręcznej. Jednak jestem indywidualistą i sporty zespołowe mnie nie kręcą. Teraz wiem, za co jestem odpowiedzialny, wyniki zależą od mojej aktywności i łatwiej je poprawić, bo w całej układance nie ma tylu puzzli. Później zająłem się pływaniem, ale też mnie nie satysfakcjonowało. Pewnego dnia trafiłem w internecie na filmik z zawodów triathlonowych. Wycieńczeni zawodnicy wpadali na metę na czworakach, wręcz wczołgiwali się. Postanowiłem sprawdzić, czy to rzeczywiście aż tak wyczerpujące. No i wsiąkłem.

Jak już mówiliśmy, triathlon to zdecydowanie sport indywidualny, ale chyba nie jest tak, że sam przygotowujesz się do zawodów, prawda? 

R.K.: Na co dzień i podczas zawodów ma wsparcie mojego sztabu. Znajdują się w nim sponsorzy, osoby odpowiedzialne za przygotowanie sprzętu, serwisowanie go na zawodach, ale też i ludzie, którzy przygotowują dla mnie posiłki podczas startów, liczą dla mnie czas, bym zachował odpowiednie tempo, planują i pomagają trzymać się założonej strategii. Działają niesamowicie szybko i bardzo skutecznie, dzięki temu ja mogę skupić się wyłącznie na wykręcaniu jeszcze lepszych wyników. To olbrzymi komfort. Chylę też czoło przed osobami, które wprowadziły mnie w sport, zaraziły rywalizacją i miały wpływ na to, gdzie w tej chwili jestem.

Sprzęt, którego potrzebujesz, nie jest tani, no i za treningi czy starty trzeba płacić. Często są to duże pieniądze. To nadal pasja czy już zawód?
R.K.: Początki, jak we wszystkim, były trudne. Pieniądze i komfort posiadania sponsorów przyszedł z wynikami. W amatora, który dopiero zaczyna walczyć o czołówkę, mało kto zainwestuje, to duże ryzyko. To też było moim celem – móc skupić się na sporcie i mieć do tego zaplecze. Na początku wspierali mnie rodzice. Teraz to moja regularna praca – mam sponsora, prowadzę też grupę triathlonową Team Karaś, która pomaga przygotowywać się do zawodów. Chcę przekazać swoją wiedzę i doświadczenia innym. Teraz można to też zrobić online. Idąc z duchem czasu, stworzyłem aplikację Ironman Inspiration, dzięki której mogę prowadzić jeszcze więcej osób, bo nie muszą przyjeżdżać do mnie osobiście. Pomysł jest odpowiedzią na zapotrzebowanie moich podopiecznych.



Rozmawiał Paweł Jaśkowski

ROBERT KARAŚ

Rocznik 1989. W 2018 roku w Lensahn pokonał Triple Ultra Triathlon (potrójny Ironman), czyli 11,4 km pływania, 540 km jazdy na rowerze oraz 126,6 km biegu. Wszystko zajęło mu 30 godzin, 48 minut i 57 sekund. Poprawił tym samym rekord świata o 59 minut! Drugiego w stawce zawodnika odstawił o 2,5 godziny. Rok wcześniej wygrał zawody i pobił rekord świata na dystansie podwójnego Ironmana. Gdyby były zawody na poczwórnym dystansie, nie mamy wątpliwości, że wygrałby je Robert. A może byłby nawet jedyną osobą, która by je ukończyła.




Tekst pochodzi z CKM nr 7 (251)






Dodał(a): CKM / fot. Łukasz Falkowski/ Studio MMP Wtorek 22.10.2019