Dzika jazda

Pył, kurz, plątanina ludzkich i zwierzęcych ciał – a w środku tego nasz reporter…
bukaszi


Od niepamiętnych czasów Afganistan wojną stoi. Walczył tutaj Aleksander Macedoński i Czyngis Chan. Tłukli się Sowieci oraz mudżahedini. Teraz biją się talibowie, Amerykanie i Polacy. Ale ja nie przyjechałem tu na wojnę. W tzw. Korytarzu Wachańskim, na północno–wschodnich kresach Afganistanu, nie ma walk. Zamiast islamskich fanatyków i żołnierzy NATO są wysokie góry, kręte doliny i rwące rzeki. Zjawiłem się, by je zdobyć, posiąść, spenetrować. Niewiele z tego wyszło, bo u stóp nieznanych lodowców pewność siebie jakoś mnie opuściła. Plany zmieniłem szybko.– Jutro w pobliskiej osadzie, tam za górą, będzie buzkaszi. Hadżi Osman, mój przyjaciel i wódz Kirgizów, zaprasza cię na mecz – oznajmił mi pewnego dnia Muhammad Mumin, mój przewodnik. Nie mam pojęcia, czemu zaufałem człowiekowi, który podczas sześciodniowej podróży na ośle do płaskowyżu Małego Pamiru złupił mnie do ostatniego grosza. Ale... zaufałem.

Bez reguł i głowy
Mówiąc najkrócej, buzkaszi to gra zespołowa na koniach z udziałem wielkiej liczby zawodników oraz jednej martwej bezgłowej kozy. Ten narodowy sport koczowników z całej Azji Centralnej ma dwie odmiany. Oficjalną, rozgrywaną na stadionach w obecności kamer, VIP–ów i według wielu skomplikowanych zasad. I ludową, ciekawszą, brutalniejszą, której główną regułą jest brak wszystkich reguł (choć niektórzy wciąż się upierają, że przeciwników nie należy bić pięściami, dźgać sztyletami ani ostrzeliwać z broni automatycznej). W ludowej wersji buzkaszi liczba uczestników jest nieograniczona i podobno na stepach w okolicy Mazare Szarif grywa w nią czasem nawet tysiąc graczy. Drużyn jako takich nie ma także, to raczej mniej lub bardziej luźne sojusze tworzone zgodnie z potrzebą chwili.
buzkaszi 1.jpg
Do gry można dołączyć w każdym momencie i w równie nieprzewidywalnym czasie z niej zrezygnować, a „boisko” rozciąga się tak daleko, jak wzrok sięga. Celem gry jest złapanie „piłki” i uciekanie z nią tak długo, aż pozostali uczestnicy meczu znudzą się pogonią. Gdy to się uda, zwycięzca dostaje pieniężną nagrodę i zaczyna się kolejna runda meczu. Rund może być w zasadzie nieograniczona liczba, choć z reguły gra kończy się w chwili, gdy organizatorowi skończą się pieniądze albo kiedy „piłka” zostanie rozerwana na strzępy. No właśnie – „piłka”. Ten pozbawiony głowy korpus kozy lub cielaka to zdecydowanie najważniejszy element buzkaszi. Zwierzę zabija się kilka dni przed grą i moczy w wodzie, by stało się cięższe i trudniejsze do po chwycenia. Obrzydliwe? Bywało gorzej. Według niektórych źródeł, przed wiekami grano w buzkaszi przy użyciu... truchła niewolnika. Oto na jaki mecz zaprosił mnie Hadżi Osman.

50 graczy
Pretekstem do rozgrywek stało się wesele 21–letniego hulaki Ismaila oraz nieco już podstarzałej 14–letniej Jaziry. Impreza zaczęła się od słodkiego poczęstunku. Akurat skończyłem napychać sobie kieszenie cukierkami, kiedy tuż obok mnie wyrósł Kirgiz siedzący na ogromnym koniu.  – Przenosimy się na buzkaszi na drugą stronę rzeki. Wskakuj ze mną na siodło albo się utopisz – Kuładbeg, mój przyjaciel, zaoferował podwózkę. Mecz, który przyszło mi oglądać, był dość kameralny: raptem około pięćdziesięciu graczy. Wystarczyło to jednak na trzy godziny piekielnej rozgrywki na rozpalonym polu pełnym piachu i bardzo dzielnych kępek trawy. Kirgizi zaproponowali mi nawet udział w spotkaniu w roli zawodnika, ale muszę ze skruchą przyznać, że odmówiłem. Po raz pierwszy w  życiu dosiadłem konia właśnie w Afganistanie i jestem przekonany, że z takimi umiejętnościami jeździeckimi skończyłbym podobnie jak zastępująca „piłkę” koza. Albo i gorzej.
bukaszi 3.jpg
Twarda gra
Podczas gdy zawodnicy rozgrzewali się, galopując na swych bestiach to tu, to tam, wraz z Kuładbegiem i innymi widzami usadowiliśmy się na wysokim brzegu rzeki. Wybór miejsca nie był przypadkowy, bo w razie czego mieliśmy gdzie uciekać. – Ale dokładnie w razie... czego? – zapytałem niepewnie. – Zaraz zobaczysz. To nie jest gra dla wymoczków, jak ta jakaś piłka nożna, o której opowiadał mi kuzyn z Turcji – roześmiał się Kirgiz. Na potwierdzenie jego przechwałek nie przyszło mi długo czekać. Od pierwszej minuty gry na boisku zaczęła się jatka. Kirgizi zaciekle tłukli się ze sobą w straszliwym młynie. Jeszcze bardziej pastwili się nad truchłem kozy, ale żaden nie mógł pochwycić „piłki” w swoje szpony. Gdy tylko któryś się po nią schylił, powietrze wypełniał bolesny świst nahajki. Zaraz potem następowało głośne postękiwanie trafionego zawodnika, który w trosce o własne zdrowie i życie rezygnował z przechwycenia truchła. – Widzisz, na buzkaszi nie uśniesz z nudów – cieszył się Kuładbeg.

Sonda

Moją ulubioną grą jest:


Śmierć w oczach
Nie usnąłem. Ale prawie zginąłem. Robiłem zdjęcia przez teleobiektyw i zupełnie nie byłem w stanie ocenić odległości dzielącej mnie od jeźdźców. Głowę dałbym sobie uciąć, że rozpędzone bestie są dobre kilkanaście metrów ode mnie. Okazało się, że przygalopowały bliżej. Znacznie bliżej.- Na brodę Proroka! Wiejemy! Zaraz nas stratują! – wrzasnął nagle Kuładbeg i pozostali widzowie rozpierzchli się na wszystkie strony. Kuładbeg także zamierzał skoczyć do rzeki, ale szczęśliwie zauważył, że ja, przyklejony do aparatu fotograficznego, wciąż blokuję koniom przejazd. Bez namysłu, w ostatniej Chwili, zepchnął mnie ze skarpy. Pominę, co sobie przy tej okazji obtarłem i potłukłem – grunt,  że uniknąłem rozszalałych końskich kopyt. Gdy udało mi się wdrapać z powrotem na brzeg rzeki, zawodnicy już odjechali, a z miejsca, w którym znajdowała się nasza „trybuna”, została tylko chmura pyłu i fruwające kępki trawy. Oraz Hamid, stary Kirgiz, wciąż tkwiący nieruchomo tam, gdzie od początku meczu oddawał południowe pokłony swemu Bogu. Najwyraźniej Allach musiał mieć go w opiece...

Chwała rodu
W ciągu kolejnych kwadransów musiałem uciekać przed graczami buzkaszi jeszcze wielokrotnie. Gdy po jakichś trzech godzinach koza została rozerwana na strzępy i mecz dobiegł końca, byłem równie wyczerpany, jak zawodnicy i ich konie. Jury złożone z dobrotliwych starców zgodnie orzekło, że całą grę wygrał niejaki Bucuboj – jeden z lokalnych chciwych nuworyszy. Mimo triumfu minę miał niezbyt tęgą. – Co to ma być? Co to jest za szmata?! – awanturował się, gdy wręczano mu nagrodę, którą okazała się, skądinąd piękna, fioletowa chusta w kwiaty. – Przecież miały być dolary! – wrzeszczał Bucuboj. Kilku rzutkich młodzieńców szybko mu przypomniało, że leżący na afgańskich krańcach świata Mały Pamir to nie Las Vegas i nikogo tutaj nie stać na bogate podarki i szastanie gotówką. Spora liczba kuksańców wymierzonych w nerki przywróciła Bucubojowi trzeźwość umysłu i już w zgodzie ze wszystkimi wrócił przez rzekę na wesele, które przecież było głównym powodem całego zamieszania. Wchodzący w dorosłość Ismail, zgodnie ze zwyczajem, został nocą odstawiony przez ojca do jurty panny młodej. Jak wieść stepowa niesie, uczynił tam to, co uczynić był powinien, i ujmy rodowi swemu nie przyniósł.
bukaszi 4.jpg
Korytarz Wachański
Niegdyś jeden z odcinków Jedwabnego Szlaku, którym w XIII wieku Marco Polo jechał do Chin. Długi na około 300 kilometrów i szeroki na maksymalnie 60 kilometrów powstał w XIX w. jako sztuczny twór oddzielający od siebie ziemie Rosji (na północy, dziś Tadżykistan) i Wlk. Brytanii (na południu, dziś Pakistan). Teren wybitnie wysokogórski, kilka szczytów przekracza 7 tys. metrów. Wielu słynnych polskich alpinistów – Kukuczka, Kurtyka, Wielicki czy Zawada – zaczynało tu swoje kariery.

Afgańscy Kirgizi
Jedna z grup etnicznych Afganistanu. Wciąż żałują, że Sowieci w 1989 r. opuścili ich kraj i przestali dostarczać bratnią pomoc w postaci ubrań, mąki i ryżu. Zamieszkują dwa płaskowyże na wschodnich krańcach Korytarza Wachańskiego: Duży i Mały Pamir. Pasterze, notoryczni opiumiści i wyłudzacze gotówki. Mężczyźni ochoczo korzystają z pracy kobiet i dzieci, sami oddając się zbijaniu bąków.


Dodał(a): Bartek Tofel Środa 05.09.2012