Zmierzch bogów

Z kapustą czy bez – ciągle jest the best
jedzenie


W czasach kiedy na polskich stołach królowały „wołciele z kością” i inne wyroby mięsopodobne (lata 1945–1989) stał się przedmiotem kultu, obiektem westchnień, symbolem dobrobytu i pamiątką z przeszłości, przywołującą tradycję staropolskich obiadów trwających bez przerw od wtorku do soboty. Kotlet schabowy. Fetysz, który niczym ulotki podziemnej „Solidarności” działał ku pokrzepieniu serc, dając nadzieję na powrót ojczyzny mlekiem i miodem płynącej. Bo panierowany schaboszczak to nasz wynalazek, nasz wkład w europejską kulturę i cecha narodowej odrębności. Nikt inny na całym świecie nie wpadł na pomysł, by świńskie mięso oblepiać za pomocą jaja starym pieczywem i smaążć na świńskim tłuszczu. Nikt nie zwracał również uwagi na to, że ten specjał nad specjały to cholesterolowa torpeda i bezlitosna dywersja na polu nowoczesnej dietetyki. Kotlet na stole oznaczał ni mniej, ni więcej tylko rodzinne święto. Schabowy trwale połączył się z inną polską potrawą, kiszoną kapustą, i stworzył z nią związek tak silny, jak związek Kolumny Zygmunta z Warszawą, Wawelu z Krakowem i Sejmu z obradami. Schaboszczak był też daniem tradycyjnie zamawianym przy okazji męskich spotkań w lokalach gastronomicznych, kiedy to oprócz wspomnianej kapuchy towarzyszyła mu równie tradycyjna, zmrożona gorzałka. Niestety, czas III Rzeczpospolitej odsunął schabowego w cień „dewolajów”, pizzy, chińszczyzny i innych kosmopolitycznych wynalazków. Czyżby boski schaboszczak miał podzielić smutny los czerniny, domowych konfitur, czy pędzonej w piwnicy „księżycówy”?!

Dodał(a): ckm Czwartek 01.09.2011