Imperium Bitów

Spijam krymskie szampanskoje z piersi blondynki w ogromnych okularach Diora. Czuję orzeźwiające szczypanie na języku, choć mam wrażenie, że w ślepych testach ten trunek przegrałby z poczciwymi polskimi jabolami.
nacaseven2a.jpg
Nie wiem, kim jest ta kobieta, ale gdy laska o urodzie Adriany Limy prosi, byś oblewał jej piersi szampanem, nie zaczynasz rozmowy od pytania jej o imię. Potężny bit, regularny jak praca cylindrów silnika Dodge’a Vipera, prasuje mój mózg do wielkości kostki lodu. Jest późne popołudnie, nad Morzem Czarnym temperatura niczym na Wenus. Jak na drugą godzinę mojego pobytu na Kazantipie, krymskim raju dla imprezowiczów, to całkiem niezły początek.

DROGA DO RAJU
Wszystko przez Wowę, mojego kijowskiego kumpla. To on wymyślił, że za-miast żłopać piwo w pubach, zaliczymy Kazantip, największe rave party świata. – No, wiesz, krymskie plaże, muza przez całą dobę, nawalone laski, alko-hol do oporu – wyliczał w upalne popołudnie na kijowskim Krieszczatiku, a ja robiłem wielkie oczy jak dziewica, której pan młody w noc poślubną zaproponował gangbang. Nie przerażało nawet, że od Krymu dzieliło nas dziewięćset kilometrów dziurawych ukraińskich dróg.

nacaseven1.jpgPrzypomniał sobie, że jego znajomy z podstawówki, Żora, popularny kijowski rekieter, wozi się odpicowaną Corvettą Z06. Negocjacje z właścicielem nie trwały długo,  Żora był w dobrym humorze, o czym zaświadczał biały pył w okolicach nozdrzy i dwie półnagie Mulatki przeciągające się na skórzanej sofie w jego kijowskiej willi. – Jest twój – powiedział, wręczając Wowie kluczyki niczym komunię. – Tylko nie ruszaj się nim z miasta, bo wyrwę ci płuca i nakarmię nimi psy! – Spoko – Wowa mrugnął okiem, gdy pakowaliśmy się do bryki. – Znam takiego mistrza, który za butelkę wódki cofnie licznik nawet w jumbo jecie – rzucił i przekręcił kluczyk, budząc 505 koni mechanicznych Corvetty.

NA BOGATO
Zawarcie znajomości z posiadaczką piersi o orzeźwiającym smaku krymskiego szampanskoje przerywa mi przybycie kolesia w stylowo poszarpanej koszulce z logo Dolce&Gabbana. Gość próbuje mi wytłumaczyć,  że to jego dziewczyna i nie do końca podobają mu się nasze zabawy, ale przede wszystkim nie podoba mu się to, że rozlewam jego szampana. Przepraszam i znikam w tłumie, zanim przypomni sobie, czego nauczyli go na kursie desantowca. Wowę odnajduję przy barze, jest już w takim nastroju, że postanawia zrobić mi wykład. – Jesteś na Kazantipie – ryczy z dumą – największej rave imprezie na świecie!

Masz do wyboru dziesięć parkietów, na których zabawa trwa całą dobę – zachwala. – Tu wszystko jest na bogato. Co roku przyjeżdża dwieście tysięcy ludzi, a gra dla nich trzystu didżejów, w tym takie sławy, jak Armin van Buuren czy Paul van Dyk. To naprawdę najlepsza impreza pod słońcem – kończy przemowę i łyka duszkiem kolejnego shota. Nad Krymem zapada zmierzch. Choć muzyka gra na okrągło, dopiero zmierzch wyznacza początek tanecznej orgii w rytmie techno, house i trance.

KRYMSKI BAJKONUR
O północy mam już odciski na stopach od skakania w rytm muzyki brzmiącej jak praca zegara atomowego.Xenocryst.jpg Pod sceną głównego parkietu na Kazantipie gęsto jak przed Wielkim Wybuchem. Wowka mocno uelastycznił ciało ukraińską wódką, ja polegam na sprawdzonym programie artystycznym, który zapewniał mi sukcesy jeszcze na dyskotekach w liceum. Nie mam pojęcia, kto stoi za konsoletą, ale Wowy, kazantipowego bywalca, to nie dziwi. – Organizatorzy lubią niespodzianki, więc nigdy nie wiadomo, co, kiedy i gdzie zagra didżej. Decyduje opinia imprezowiczów. Jeśli publice nie podoba się set, didżej zwija manatki i na jego miejsce wskakuje następny – ryczy mi do ucha.

Na razie jednak nikt nie zamierza wyrzucać didżeja, bo jego minimalistyczny trans jest tak perfekcyjny, jak akcje izraelskich komandosów. Rozświetlona laserami i światłem reflektorów scena przypomina kosmodrom Bajkonur i mam wrażenie,  że całość za moment wzniesie się w powietrze. A może po prostu za dużo wypiłem? Słysząc moje wątpliwości, Wowa odparowuje bez zastanowienia: za mało wypiłeś. Znów obieramy kurs na bar.

KONKURS PIĘKNOŚCI
„Sam–bu–ca!” – wrzask z kilkudziesięciu gardeł wprawia w drżenie powietrze nad White Barem ulokowanym na brzegu Morza Czarnego. Włoska anyżówka to tu najbardziej lanserski trunek. Razem z nami przy barze czeka Stiopa, facet, który pasuje do metroseksualnego Kazantipu niczym skrzydło dociskowe do Lanosa z instalacją LPG. Stiopa to barczysty tłuścioch w samych slipach, zarośnięty na klacie jak delta Orinoko. Na jego ramionach wiszą dwie blondynki w kostiumach kąpielowych ozdobionych logo znanych projektantów. Stiopa jest z Petersburga.

Zajmuje się „konsultingiem”. – Business is good – rechocze. Przyjechał na Kazantip, bo, jak mówi, chce odpocząć od pracy. A jak się odpoczywa najlepiej? Bzykając laski, których uroda zawstydziłaby nawet Natalię Wodianową. Co roku przyjeżdżają tu najpiękniejsze kobiety z Rosji, bo imprezownia krymska ma w kraju Puszkina status kultowy. – To są moje cielęcinki – przedstawia białogłowy nasz znajomy, a one mruczą radośnie. – Chcecie, to wam znajdę jakieś.

ERA BOHATERA
Pomoc Stiopy nie jest potrzebna, bo przy barze poznaję Nadię z Rosji o spojrzeniu nieprzeniknionym jak syberyjska tajga. Znajomość zaczynamy od kilku shotów sambuki i dopiero po nich przechodzimy do rzeczy. – Daj mi swoją koszulkę – prosi Nadia. Mój ukochany tiszert Behemothów? Nigdy! – Dam ci na wymianę to – nie czeka na odpowiedź, tylko ściąga top od bikini, odsłaniając okazałe piersi, które widać chyba z kosmosu. Chwilę później to ona nosi koszulkę z logo mojej ulubionej kapeli, a ja zarzucam sobie na szyję jej stanik.

Xenocryst1.jpgTransakcję opijamy kolejnymi szotami sambuki. Alkohol rozbudza w Nadii uczucia patriotyczne. – Opowiem ci o wielkim synu rosyjskiej ziemi – zaczyna snuć opowieść o Władimirze Putinie i jego dokonaniach. Heroicznych czynów rosyjskiego bohatera wystarcza Nadii na bite pół godziny pogawędki. Po takiej dawce wielkoruskiej ideologii mam ochotę najechać Gruzję.  Pacyfistą ponownie staję się dopiero po kolejnej serii włoskiej anyżówki, która zarazem budzi we mnie uśpionego technotancerza...



TANIEC SZKODZI ZDROWIU

Jest ósma rano, nad Kazantipem znowu świeci słońce. Po dwunastu godzinach zabawy oraz picia włoskiej anyżówki na przemian czuję się, jakbym pokonał trasę maratonu nowojorskiego, idąc na piętach. Taniec w takim stężeniu przy-prawiłby o atak epilepsji nawet Michała Piróga i resztę ekipy programu „You Can Dance – po prostu tańcz”. Opuszczam parkiet na nogach miękkich jak zawieszenie koreańskich aut, przebijając się przez tłum niezmordowanych imprezowiczów.

Zabawa wcale nie zmierza ku końcowi, większość balowiczów wygląda, jakby nawet nie zauważyła nadejścia dnia. W barze trafiam na Wowkę, świeżego niby górski poranek. – Priwiet, mużyk – wita mnie radośnie. – Wal się – odpowiadam i padam twarzą na bar. Z mowy mojego ciała barman odczytuje bez pudła,  że w tej chwili marzę o lodowatym piwie Bałtika. – Pamiętasz Stiopę? – Wowa nie daje mi spokoju. – Nasz nowy znajomy zaprasza na imprezę na swoim jachcie. Trzeba tylko doprowadzić cię do porządku, żebyś nie zapaskudził pokładu.

Barman, sambuca pażałsta! – Wowa ordynuje tonem nieznoszącym sprzeciwu. Błagam, tylko nie sambuca!

Dodał(a): Maciej Nóżka / fot. nacaseven / Xenocryst Poniedziałek 09.07.2012